Banalnie popiszę. Dla czystego relaksu.
Banał pierwszy: zafundowałam swoim włosom kurację nawilżającą z oliwki dla niemowląt. Działa, polecam. Opisywane przez kobiety problemy z włosami były dla mnie czystą abstrakcją, ale jak się okazało, do czasu. Cżyżby w zespole Sjoegrena wysychały też włosy?, Oliwka świetnie też pielęgnuje cerę - przynajmniej moją.
Banał drugi; biorę się za pierogi z kaszą gryczaną i serem. Do farszu oczywiście także smażona cebulka. Sto lat nie robiłam pierogów! Tym razem będzie to test nowego urządzenia, które zakupiłąm w PSS-ie, a o którym pisała kiedyś Margarytka. Podobno bardzo przyspiesza i ułatwia pierogową pracę, ale podejrzewam, że posługiwanie się nim wymaga wprawy. Kasza już ugotowana, za chwilę zabieram się za ciąg dalszy.
Kupiłam sobie też termos na rajdy, bo od pewnego czasu nieśmiało "romansuję" z PTTK. Bardzo sobie chwalę tę formę rekreacji i życia towarzyskiego. Mili ludzie, świeże powietrze, wciąż nowe widoki i wreszcie możliwość zwiedzenia paru bliższych i dalszych miejsc. Z braku funduszy moja turystyczna aktywność jest ograniczona, ale daje się uszczknąć coś dla siebie.
Termos jest litrowy, srebrno-zielony, pięknie komponuje się z kolorami mojej kuchni i ceratą w oliwki :)
Nie chwaliłąm się nigdy na blogu, ale nie jest tajemnicą, że od kilku lat choruję na zespół Sjogrena, ktory dość dokuczliwie się objawia ciągłą suchością w ustach. Przyrządzam sobie więc cały termos herbaty z ulubionymi dodatkami (ostatnio pomarańcza i cynamon) i mam zawsze pod ręką coś ciepłęgo do picia.
To był banał trzeci.
Czwarty jest taki, że zachciało mi się ziół w doniczkach. Kilka razy podchodziłam do zagadnienia, ale dopiero doświadczenie i kilka porażek wykazało, że wymagają dość obfitego podlewania. Nareszcie mi się udaje piękna zielona pietruszka, a i mięta rusza się do życia. W pobliskim warzywniaku wypatrzyłam sadzonkę... liści laurowych. Dziś lub jutro będzie moja, o ile nikt mi jej nie sprzątnie. Koniecznie muszę jeszcze nabyć bazylię, którą uwielbiam. Miętę też zamierzam wymienić na mocniejszy w smaku gatunek. Melisa mi się jeszcze marzy i oregano, i... ho, ho! Ale najbardziej cieszy mnie pietruszka, bo zawiera rewelacyjne ilości żelaza, a mnie szpitalne badania wykazały lekką anemię - tak to w tych chorobach bywa.
A ostatni banał jest taki, że dopiłam swoją herbatę i pora brać się za pierogi.
Miłego dnia Wam życzę. Został go jeszcze kawał. (A ja dziś na urlopie z powodu wizyty panów ze Spółdzielni Mieszkaniowej)
Tysiącem barw...
Fot.: Marta
środa, 15 marca 2017
Szpiedzy i plotkarze
Znowu dowiedziałam się, że mój blog wpadł w niepowołane oczy. I jak tu czuć się anonimowo i swobodnie?
Na razie mam to w miejcu, gdzie słonko nie dociera. Będę sobie pisać, co mi się podoba. Jeśli komuś przyjdzie do głowy z tego kpić, to coż... wiem, co wart. A jeśli nie wiem? Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Zdumiewają mnie ludzie, których plotki zajmują. Którzy poświęcają czas i energię na dociekanie, co kto o kim powiedział, co kto powiedział o nich samych, skłóceni przez to z połową ludzkości. Idę swoją drogą i nie zważam na ludzkie języki. Nie tropię pogłosek na swój temat, a jeśli do mnie docierają, często bawią mnie serdecznie. Jak ta, że mam kochanka i przez zażywanie środków antykoncepcyjnych trafiłam jesienią do szpitala. Przecież na takie dictum można tylko ryknąć śmiechem - co też z największą uciechą uczyniłam.
Na razie mam to w miejcu, gdzie słonko nie dociera. Będę sobie pisać, co mi się podoba. Jeśli komuś przyjdzie do głowy z tego kpić, to coż... wiem, co wart. A jeśli nie wiem? Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Zdumiewają mnie ludzie, których plotki zajmują. Którzy poświęcają czas i energię na dociekanie, co kto o kim powiedział, co kto powiedział o nich samych, skłóceni przez to z połową ludzkości. Idę swoją drogą i nie zważam na ludzkie języki. Nie tropię pogłosek na swój temat, a jeśli do mnie docierają, często bawią mnie serdecznie. Jak ta, że mam kochanka i przez zażywanie środków antykoncepcyjnych trafiłam jesienią do szpitala. Przecież na takie dictum można tylko ryknąć śmiechem - co też z największą uciechą uczyniłam.
niedziela, 26 lutego 2017
Być sobą.
I znowu nie było mnie tu całe wieki, Niestety laptopy czasami się psują, a z forsą na naprawę bywa różnie.
Mam nadzieję, że będę tu częściej wpadać, choć - powtórzę się - zapał i atmosfera do blogowania już nie te, co dawniej. Kiedyś czułam się bardziej autentyczna, przysporzyło mi to paru przeciwników, ale znacznie więcej osób zjednywało.
Mimo tych "zjednanych" jakoś obawiam się napisać, że np. mam zły nastrój, źle się czuję itd. To takie normalne, ludzkie i chciałabym, aby tak właśnie to traktowano. Nie trzeba mi kazań typu: "Przestań się na sobą użalać". Sprawiają, że czuję się gorzej, przysparzają mi poczucia winy, że nie jestem "dzielna" i "na przekór burzom".
Moja codzienność, jak każdego, jest zmienna, dlatego zresztą zatytułowałam blog tak, a nie inaczej. Jest to dla mnie zupełnie oczywiste. Daję sobie prawo do tysiąca barw w moim życiu. Daję sobie prawo do narzekania, że mnie ociera but, że moje dziecko sprawiło mi dzisiaj przykrość, że ciśnienie mi spadło i dopadła mnie chandra. To nie znaczy, że nie mam dystansu do swoich czasami zbyt rozhuśtanych emocji. O radości nie zapominam, jest jej w moim życiu więcej niż smutków, bo mam ten cudowny dar, że cenię drobiazgi.
Więc, gdy zacznę kwękać, nie przejmujcie się tym, proszę, zanadto i nie traktujcie tego zbyt poważnie. Chcę być sobą na blogu.
Mam nadzieję, że będę tu częściej wpadać, choć - powtórzę się - zapał i atmosfera do blogowania już nie te, co dawniej. Kiedyś czułam się bardziej autentyczna, przysporzyło mi to paru przeciwników, ale znacznie więcej osób zjednywało.
Mimo tych "zjednanych" jakoś obawiam się napisać, że np. mam zły nastrój, źle się czuję itd. To takie normalne, ludzkie i chciałabym, aby tak właśnie to traktowano. Nie trzeba mi kazań typu: "Przestań się na sobą użalać". Sprawiają, że czuję się gorzej, przysparzają mi poczucia winy, że nie jestem "dzielna" i "na przekór burzom".
Moja codzienność, jak każdego, jest zmienna, dlatego zresztą zatytułowałam blog tak, a nie inaczej. Jest to dla mnie zupełnie oczywiste. Daję sobie prawo do tysiąca barw w moim życiu. Daję sobie prawo do narzekania, że mnie ociera but, że moje dziecko sprawiło mi dzisiaj przykrość, że ciśnienie mi spadło i dopadła mnie chandra. To nie znaczy, że nie mam dystansu do swoich czasami zbyt rozhuśtanych emocji. O radości nie zapominam, jest jej w moim życiu więcej niż smutków, bo mam ten cudowny dar, że cenię drobiazgi.
Więc, gdy zacznę kwękać, nie przejmujcie się tym, proszę, zanadto i nie traktujcie tego zbyt poważnie. Chcę być sobą na blogu.
piątek, 30 grudnia 2016
Furda chłopcy!
Furda chłopcy!
Mój najmilszy, jedyny i najukochańszy chłopiec na świecie skończył wczoraj 11 lat.
Kochany Syneczku, wszystkiego, co dobre i piękne! Rośnij na dobrego i pięknego człowieka!
Mój najmilszy, jedyny i najukochańszy chłopiec na świecie skończył wczoraj 11 lat.
Kochany Syneczku, wszystkiego, co dobre i piękne! Rośnij na dobrego i pięknego człowieka!
środa, 21 grudnia 2016
Marta i chłopcy :). Cz. 2
Wkrótce po R. dostałam na Badoo wiadomość od B. Podobno "przyjaźnie patrzyło mi z oczu". Odpisałam, że na ogół mam przyjazny stosunek do świata. Potoczyła się pogawędka. B. był z mojego miasta, sporo ode mnie starszy. Zaproponował spotkanie, więc odparłam: "w piątek mam dyżur w pracy, wpadnij" (pracuję w instytucji publicznej).
Odwiedziny były niedługie, lecz sympatyczne. Pan niespecjalnie przypadł mi do gustu, ale rozmawiało się przyjemnie. Nie skreśliłam go. Przy drugim spotkaniu (zimny sok w upalny dzień w pobliskiej kawiarni) pojawiły się tematy dzieci, rodziny itd. B. trochę się pożalił na kłopoty z dorosłą córką. Przytomnie zapytałam: "A gdzie matka twoich dzieci?".
Mój "adorator" nawet się nie zająknął, odpowiadając, że mieszka z nim pod jednym dachem najzupełniej "legalna" żona. Zrobiłam się milcząca i B. sam wyczuł, że czas kończyć spotkanie. Na drugi dzień napisał: "z tego co widzę, to ja tylko na kawę". W sumie był grzeczny i uprzejmy, więc wyjaśniłam: "Sorry, nic Ci nie brakuje, ale 'mięty' raczej nie poczuję, a nawet gdybym poczuła, nie chcę wchodzić w nieuczciwe układy". "Jednak Cię lubię i jeśli pozwolisz, od czasu do czasu porozmawiam" - brzmiała odpowiedź. "Porozmawiać zawsze lubiłam. Proszę bardzo." - odparłam.
Potem jeszcze kilka razy do siebie pisaliśmy, ale jasno ustanowiłam swoje granice. W końcu znajomość umarła śmiercią naturalną, bez żalu i rozczarowań. B. sam mi napisał: "Szukaj kogoś na dłuższą znajomość. Ale kogoś, dla kogo będziesz ważna".
Więcej adoratorów nie pamiętam :) Poza jednym może.
Była to klasyczna randka w ciemno. Mniejsza o to, jak do niej doszło, lecz spotkaliśmy się na kawie w ponury deszczowy wieczór. Po kawie był spacer główną ulicą miasta, miła pogawędka i obopólna sympatia.
Sympatia jednak na pierwszym spotkaniu, w dodatku niepoprzedzonym wcześniejszą znajomością, stanowczo mi wystarczy. Innego zdania był mój randkowicz, który dążył do skrócenia dystansu: brał mnie za rękę, obejmował, nawet nachylił się do pocałunku. Stanowczo się odsunęłam, ten jednak przy każdej okazji próbował mnie trzymać za rękę. Postanowiłam przy następnej okazji porozmawiać o tym i wyjaśnić swoje oczekiwania.
Wyjaśniliśmy sobie przez SMS-y i po tym wyjaśnieniu do drugiego spotkania nie doszło. Przyznam, że było mi nieco przykro, poczułam się odrzucona i zdyskwalifikowana.
Ale cóż... Nie zamierzam godzić się na cokolwiek wbrew sobie, nawet jeśli jest to zupełnie niewinne chodzenie za rękę. Na wszystko przyjdzie czas i to pewnie prędzej niż się wydaje, ale "nie od razu, miły, nie od razu". I nie ma to nic wspólnego z kokieterią i jakąkolwiek pozą. Kiedy mówię "nie", myślę to samo.
Z prawdziwą przyjemnością powiem kiedyś komuś "tak", ale niech to będzie moje najprawdziwsze "tak". Z głębi serca, z własnej woli, a nie tylko po to, żeby książę zechciał się spotkać ze mną po raz drugi.
A na razie jestem sama i zamierzam dobrze się bawić. Będąc samą, a nie pomimo bycia samą.
Odwiedziny były niedługie, lecz sympatyczne. Pan niespecjalnie przypadł mi do gustu, ale rozmawiało się przyjemnie. Nie skreśliłam go. Przy drugim spotkaniu (zimny sok w upalny dzień w pobliskiej kawiarni) pojawiły się tematy dzieci, rodziny itd. B. trochę się pożalił na kłopoty z dorosłą córką. Przytomnie zapytałam: "A gdzie matka twoich dzieci?".
Mój "adorator" nawet się nie zająknął, odpowiadając, że mieszka z nim pod jednym dachem najzupełniej "legalna" żona. Zrobiłam się milcząca i B. sam wyczuł, że czas kończyć spotkanie. Na drugi dzień napisał: "z tego co widzę, to ja tylko na kawę". W sumie był grzeczny i uprzejmy, więc wyjaśniłam: "Sorry, nic Ci nie brakuje, ale 'mięty' raczej nie poczuję, a nawet gdybym poczuła, nie chcę wchodzić w nieuczciwe układy". "Jednak Cię lubię i jeśli pozwolisz, od czasu do czasu porozmawiam" - brzmiała odpowiedź. "Porozmawiać zawsze lubiłam. Proszę bardzo." - odparłam.
Potem jeszcze kilka razy do siebie pisaliśmy, ale jasno ustanowiłam swoje granice. W końcu znajomość umarła śmiercią naturalną, bez żalu i rozczarowań. B. sam mi napisał: "Szukaj kogoś na dłuższą znajomość. Ale kogoś, dla kogo będziesz ważna".
Więcej adoratorów nie pamiętam :) Poza jednym może.
Była to klasyczna randka w ciemno. Mniejsza o to, jak do niej doszło, lecz spotkaliśmy się na kawie w ponury deszczowy wieczór. Po kawie był spacer główną ulicą miasta, miła pogawędka i obopólna sympatia.
Sympatia jednak na pierwszym spotkaniu, w dodatku niepoprzedzonym wcześniejszą znajomością, stanowczo mi wystarczy. Innego zdania był mój randkowicz, który dążył do skrócenia dystansu: brał mnie za rękę, obejmował, nawet nachylił się do pocałunku. Stanowczo się odsunęłam, ten jednak przy każdej okazji próbował mnie trzymać za rękę. Postanowiłam przy następnej okazji porozmawiać o tym i wyjaśnić swoje oczekiwania.
Wyjaśniliśmy sobie przez SMS-y i po tym wyjaśnieniu do drugiego spotkania nie doszło. Przyznam, że było mi nieco przykro, poczułam się odrzucona i zdyskwalifikowana.
Ale cóż... Nie zamierzam godzić się na cokolwiek wbrew sobie, nawet jeśli jest to zupełnie niewinne chodzenie za rękę. Na wszystko przyjdzie czas i to pewnie prędzej niż się wydaje, ale "nie od razu, miły, nie od razu". I nie ma to nic wspólnego z kokieterią i jakąkolwiek pozą. Kiedy mówię "nie", myślę to samo.
Z prawdziwą przyjemnością powiem kiedyś komuś "tak", ale niech to będzie moje najprawdziwsze "tak". Z głębi serca, z własnej woli, a nie tylko po to, żeby książę zechciał się spotkać ze mną po raz drugi.
A na razie jestem sama i zamierzam dobrze się bawić. Będąc samą, a nie pomimo bycia samą.
Marta i chłopcy* :). Cz. I
Wychowałam się w poczuciu, że "porządna" dziewczyna nie gania za chłopakami, w głowie ma coś więcej niż upolowanie męża, że w ogóle nie honor się przyznać do takich słabości jak tęsknota za miłością, kimś drogim u boku. A tego przecież pragnie każdy z nas, nie ma co się wypierać.
Bardzo długo pozowałam na niezależną, tę pozę potęgowała niepewność siebie i lęk przed bliższymi relacjami. Nie czułam się atrakcyjna jako nastolatka i młoda kobieta. Bałam się chłopaków, przez długie lata świat randek i imprez dla mnie nie istniał. Uzbroiłam się w skorupę. Powoli jednak i z dużym wysiłkiem, zmieniłam swoją postawę, zaczęłam przełamywać swoje obawy, wychodzić do ludzi. Poznałam przyszłego męża...
Dziś znowu jestem sama. Nie szukam nowego związku, ale i nie zamierzam okopać się w niedostępnej twierdzy. Wychodzę do ludzi, pielęgnuję przyjaźnie, czasami kogoś poznaję, a i jakaś randka się przydarza. A to koleżanka z kimś mnie pozna, a to przez internet ktoś zagadnie i zaproponuje spotkanie się.
W ten sposób poznałam dwóch moich sąsiadów.
Jeden zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie: i przystojny, i kulturalny, i mający coś więcej do powiedzenia, jednak nie wykazał na dłuższą metę inicjatywy i zainteresowania. Zaakceptowałam to i dziś cieszę się koleżeństwem.
Drugi był poczciwy, ale prosty. Raziło mnie, że co chwila wtrącał w wypowiedź "k...a". Bez złości, na jednym oddechu, jako przerywnik i wypełniacz wypowiedzi. Uważam, że przynajmniej w rozmowie z nieznaną kobietą wypadałoby się powstrzymać i nie mam ochoty na bliższy kontakt.
W ciągu ostatnich dwóch lat był jeszcze R.
Z R. historia była ciekawa. Zaczęło się od tego, że koleżanka przedstawiła mi swojego kolegę, którego poznała przez internet. Tenże kolega nie szukał dziewczyny (już ją miał w odległym mieście). Był "nowy" w naszym miasteczku, brakowało mu towarzystwa, znajomych, a że jest obrotny, wziął sprawy w swoje ręce i poznał nas. Do dziś się spotykamy, stanowimy już dość zgraną paczkę. T. bywa u mnie na herbacie i nie dzieje się między nami nic poza koleżeństwem. Wierzę i mam wiele na to przykładów, że kobieta może się z mężczyzną przyjaźnić.
Po poznaniu T. stwierdziłam, że nie ma co demonizować internetowych znajomości. Wszystko jest, jak to się mówi, dla ludzi. Bywało mi smutno samej w domu, więc postanowiłam skorzystać z tej formy kontaktów. Wróciłam do pewnej dawno nie odwiedzanej strony (znacie Badoo?), gdzie kiedyś, jeszcze jako mężatka zaistniałam zupełnie przypadkiem, przekierowana przez Facebook. Dopisałam kilka słów o sobie, wstawiłam zdjęcie - a niech tam.
Wkrótce odezwali się zainteresowani. Większość nie była warta zachodu. Nie mieli nic do zaoferowania, jedyne, co ich we mnie interesowało, to czy szukam związku i czy jestem wolna. Ignorowałam takich bez żalu.
Aż pewnego dnia przeczytałam: "Skoro lubisz poezję, to proszę". Do wiadomości dołączony był ładny, niesztampowy wiersz. Podziękowałam, pochwaliłam utwór i tak zaczęły się nasze rozmowy. Sympatyczne, dowcipne, interesujące.
Byłam wtedy w bardzo trudnym momencie swojego życia. Ta znajomość postawiła mnie na nogi i wydobyła z przygnębienia. Z przyjemnością czekałam na pogawędki.
Miałam się na baczności. Wiadomo, że nie tylko w internecie czyhają oszuści i rozmaite łobuzy. Byłam tego świadoma, więc pomimo całej sympatii zachowałam dystans do tej znajomości. Nie śmialam jednak wybiegać przed orkiestrę, zadawać dociekliwszych pytań. Stwierdziłam: pożyjemy, zobaczymy. Jeśli nie skończy się na korespondencji, zawsze zdążę poruszyć sprawy zasadnicze.
Spotkaliśmy się wreszcie po wielu rozmowach i dość długim czasie. Pierwsze wrażenie było korzystne. Facet miły, kulturalny, umiejący się zachować. Może nie Apollo, ale po pierwsze nie wymagam tego, po drugie znałam go ze zdjęc i wiedziałam, kogo się spodziewać. Ucieszyłam się, gdy na pożegnanie zapytał, czy wybierzemy się kiedyś do kina. Nie było jednak czasu ani okazji dowiedzieć się o sobie czegoś więcej (byliśmy razem na koncercie).
Na drugim spotkaniu, które nastąpiło po dłuższym czasie, wylądowaliśmy na dancingu. R. ujął mnie swoim zachowaniem, bo taniec jest dla mnie sporym problemem. Zmieszana tłumaczyłam się z kłopotów z równowagą - skutkiem choroby. Ten nie dał mi się długo tłumaczyć, zaprosił do tańca, dostosowywał sie do moich możliwości. Moje usprawiedliwienia, że nie umiem tańczyć, przerwał: "Umiesz, umiesz". I tak przetańczyliśmy cały wieczór. Wspominam to bardzo ciepło.
Po zabawie zostałam odporowadzona do domu i wtedy nadarzyła się sposobność do ważnej rozmowy. I wtedy mój znajomy wyprostował się, trochę odsunął i oznajmił, że "nie będzie ściemniał", nie jest zainteresowany stałą, poważną znajomością. Na moje pytanie, czy sam wychowuje swoje dzieci, odparł, że ktoś mu pomaga. Kto? Żona.
Podziękowałam mu za miły wieczór, życzyłam dobrej nocy i wróciłam do domu.
Byłam sobie głeboko wdzięczna, że nie dałam się odurzyć miłymi słówkami, że dopuściłam wiele możliwych scenariuszy. Moje rozczarowanie bolało tylko trochę i niedługo.
Mimo wszystko była to dla mnie znacząca znajomość. Coś mi uświadomiła, dostarczyła miłych wspomnień. Przekonała mnie, że jak najbardziej mogę się podobać i interesować, dodała mi wiary w siebie. Swoją drogą, jestem mile zaskoczona, gdy słyszę komplementy na temat swojej urody. za młodu zupełnie w nią nie wierzyłam.
Oj, zebrało mi się na wspomnienia. Mam chętkę wyrzucić je z siebie, a że to rozdział długi, resztę opowiem w kolejnym.
*Był, zdaje się, film pod takim tytułem :)
Bardzo długo pozowałam na niezależną, tę pozę potęgowała niepewność siebie i lęk przed bliższymi relacjami. Nie czułam się atrakcyjna jako nastolatka i młoda kobieta. Bałam się chłopaków, przez długie lata świat randek i imprez dla mnie nie istniał. Uzbroiłam się w skorupę. Powoli jednak i z dużym wysiłkiem, zmieniłam swoją postawę, zaczęłam przełamywać swoje obawy, wychodzić do ludzi. Poznałam przyszłego męża...
Dziś znowu jestem sama. Nie szukam nowego związku, ale i nie zamierzam okopać się w niedostępnej twierdzy. Wychodzę do ludzi, pielęgnuję przyjaźnie, czasami kogoś poznaję, a i jakaś randka się przydarza. A to koleżanka z kimś mnie pozna, a to przez internet ktoś zagadnie i zaproponuje spotkanie się.
W ten sposób poznałam dwóch moich sąsiadów.
Jeden zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie: i przystojny, i kulturalny, i mający coś więcej do powiedzenia, jednak nie wykazał na dłuższą metę inicjatywy i zainteresowania. Zaakceptowałam to i dziś cieszę się koleżeństwem.
Drugi był poczciwy, ale prosty. Raziło mnie, że co chwila wtrącał w wypowiedź "k...a". Bez złości, na jednym oddechu, jako przerywnik i wypełniacz wypowiedzi. Uważam, że przynajmniej w rozmowie z nieznaną kobietą wypadałoby się powstrzymać i nie mam ochoty na bliższy kontakt.
W ciągu ostatnich dwóch lat był jeszcze R.
Z R. historia była ciekawa. Zaczęło się od tego, że koleżanka przedstawiła mi swojego kolegę, którego poznała przez internet. Tenże kolega nie szukał dziewczyny (już ją miał w odległym mieście). Był "nowy" w naszym miasteczku, brakowało mu towarzystwa, znajomych, a że jest obrotny, wziął sprawy w swoje ręce i poznał nas. Do dziś się spotykamy, stanowimy już dość zgraną paczkę. T. bywa u mnie na herbacie i nie dzieje się między nami nic poza koleżeństwem. Wierzę i mam wiele na to przykładów, że kobieta może się z mężczyzną przyjaźnić.
Po poznaniu T. stwierdziłam, że nie ma co demonizować internetowych znajomości. Wszystko jest, jak to się mówi, dla ludzi. Bywało mi smutno samej w domu, więc postanowiłam skorzystać z tej formy kontaktów. Wróciłam do pewnej dawno nie odwiedzanej strony (znacie Badoo?), gdzie kiedyś, jeszcze jako mężatka zaistniałam zupełnie przypadkiem, przekierowana przez Facebook. Dopisałam kilka słów o sobie, wstawiłam zdjęcie - a niech tam.
Wkrótce odezwali się zainteresowani. Większość nie była warta zachodu. Nie mieli nic do zaoferowania, jedyne, co ich we mnie interesowało, to czy szukam związku i czy jestem wolna. Ignorowałam takich bez żalu.
Aż pewnego dnia przeczytałam: "Skoro lubisz poezję, to proszę". Do wiadomości dołączony był ładny, niesztampowy wiersz. Podziękowałam, pochwaliłam utwór i tak zaczęły się nasze rozmowy. Sympatyczne, dowcipne, interesujące.
Byłam wtedy w bardzo trudnym momencie swojego życia. Ta znajomość postawiła mnie na nogi i wydobyła z przygnębienia. Z przyjemnością czekałam na pogawędki.
Miałam się na baczności. Wiadomo, że nie tylko w internecie czyhają oszuści i rozmaite łobuzy. Byłam tego świadoma, więc pomimo całej sympatii zachowałam dystans do tej znajomości. Nie śmialam jednak wybiegać przed orkiestrę, zadawać dociekliwszych pytań. Stwierdziłam: pożyjemy, zobaczymy. Jeśli nie skończy się na korespondencji, zawsze zdążę poruszyć sprawy zasadnicze.
Spotkaliśmy się wreszcie po wielu rozmowach i dość długim czasie. Pierwsze wrażenie było korzystne. Facet miły, kulturalny, umiejący się zachować. Może nie Apollo, ale po pierwsze nie wymagam tego, po drugie znałam go ze zdjęc i wiedziałam, kogo się spodziewać. Ucieszyłam się, gdy na pożegnanie zapytał, czy wybierzemy się kiedyś do kina. Nie było jednak czasu ani okazji dowiedzieć się o sobie czegoś więcej (byliśmy razem na koncercie).
Na drugim spotkaniu, które nastąpiło po dłuższym czasie, wylądowaliśmy na dancingu. R. ujął mnie swoim zachowaniem, bo taniec jest dla mnie sporym problemem. Zmieszana tłumaczyłam się z kłopotów z równowagą - skutkiem choroby. Ten nie dał mi się długo tłumaczyć, zaprosił do tańca, dostosowywał sie do moich możliwości. Moje usprawiedliwienia, że nie umiem tańczyć, przerwał: "Umiesz, umiesz". I tak przetańczyliśmy cały wieczór. Wspominam to bardzo ciepło.
Po zabawie zostałam odporowadzona do domu i wtedy nadarzyła się sposobność do ważnej rozmowy. I wtedy mój znajomy wyprostował się, trochę odsunął i oznajmił, że "nie będzie ściemniał", nie jest zainteresowany stałą, poważną znajomością. Na moje pytanie, czy sam wychowuje swoje dzieci, odparł, że ktoś mu pomaga. Kto? Żona.
Podziękowałam mu za miły wieczór, życzyłam dobrej nocy i wróciłam do domu.
Byłam sobie głeboko wdzięczna, że nie dałam się odurzyć miłymi słówkami, że dopuściłam wiele możliwych scenariuszy. Moje rozczarowanie bolało tylko trochę i niedługo.
Mimo wszystko była to dla mnie znacząca znajomość. Coś mi uświadomiła, dostarczyła miłych wspomnień. Przekonała mnie, że jak najbardziej mogę się podobać i interesować, dodała mi wiary w siebie. Swoją drogą, jestem mile zaskoczona, gdy słyszę komplementy na temat swojej urody. za młodu zupełnie w nią nie wierzyłam.
Oj, zebrało mi się na wspomnienia. Mam chętkę wyrzucić je z siebie, a że to rozdział długi, resztę opowiem w kolejnym.
*Był, zdaje się, film pod takim tytułem :)
sobota, 17 grudnia 2016
Tak sobie.
Wciąż się uczę czegoś nowego o funkcjonowaniu w pojedynkę.
Kiedyś Roma Ligocka doradzała, żeby samotna osoba zawsze miała w zamrażarce przygotowany rosół na tzw. wszelki wypadek. Jaka to słuszna rada, potwierdzam w takie dni jak dzisiaj, gdy nie najlepiej się czuję.
Nie jestem chora, to tylko taki gorszy dzień, ale nie chce mi się ani wyjść z domu na zakupy, ani stać przy garach. Mam ochotę dużo leżeć i odpoczywać. Przydałaby się awaryjna zupka czy jakieś pierogi, które tylko odgrzać. Muszę o tym pamiętać przy następnym gotowaniu i coś do tej zamrażarki odłożyć. A dziś nagotuję sobie kaszy gryczanej i popiję mlekiem. Prosto, lecz smacznie
Panowie wymieniający okno na początku mijającego tygodnia zdemontowali mi zaokienną suszarkę. Oświadczyli, że do nowego okna nie można jej przymocować. Szkoda. I na czym teraz powieszę sirkorkową słoninkę? A na wiosnę? Nie będzie pachnącego słońcem prania? Coś muszę wymyślić.
Chciałoby się w takie dni jak dziś, żeby ktoś przytulił, herbatę podał, powspółczuł trochę... Ech...
Z okazji moich wczorajszych czterdziestych urodzin możecie mi tego życzyć :)
Kiedyś Roma Ligocka doradzała, żeby samotna osoba zawsze miała w zamrażarce przygotowany rosół na tzw. wszelki wypadek. Jaka to słuszna rada, potwierdzam w takie dni jak dzisiaj, gdy nie najlepiej się czuję.
Nie jestem chora, to tylko taki gorszy dzień, ale nie chce mi się ani wyjść z domu na zakupy, ani stać przy garach. Mam ochotę dużo leżeć i odpoczywać. Przydałaby się awaryjna zupka czy jakieś pierogi, które tylko odgrzać. Muszę o tym pamiętać przy następnym gotowaniu i coś do tej zamrażarki odłożyć. A dziś nagotuję sobie kaszy gryczanej i popiję mlekiem. Prosto, lecz smacznie
Panowie wymieniający okno na początku mijającego tygodnia zdemontowali mi zaokienną suszarkę. Oświadczyli, że do nowego okna nie można jej przymocować. Szkoda. I na czym teraz powieszę sirkorkową słoninkę? A na wiosnę? Nie będzie pachnącego słońcem prania? Coś muszę wymyślić.
Chciałoby się w takie dni jak dziś, żeby ktoś przytulił, herbatę podał, powspółczuł trochę... Ech...
Z okazji moich wczorajszych czterdziestych urodzin możecie mi tego życzyć :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)