piątek, 30 grudnia 2016

Furda chłopcy!

Furda chłopcy!
Mój najmilszy, jedyny i najukochańszy chłopiec na świecie skończył wczoraj 11 lat.
Kochany Syneczku, wszystkiego, co dobre i piękne! Rośnij na dobrego i pięknego człowieka!




środa, 21 grudnia 2016

Marta i chłopcy :). Cz. 2

Wkrótce po R. dostałam na Badoo wiadomość od B. Podobno "przyjaźnie patrzyło mi z oczu". Odpisałam, że na ogół mam przyjazny stosunek do świata. Potoczyła się pogawędka. B. był z mojego miasta, sporo ode mnie starszy. Zaproponował spotkanie, więc odparłam: "w piątek mam dyżur w pracy, wpadnij" (pracuję w instytucji publicznej).
Odwiedziny były niedługie, lecz sympatyczne. Pan niespecjalnie przypadł mi do gustu, ale rozmawiało się przyjemnie. Nie skreśliłam go. Przy drugim spotkaniu (zimny sok w upalny dzień w pobliskiej kawiarni) pojawiły się tematy dzieci, rodziny itd. B. trochę się pożalił na kłopoty z dorosłą córką. Przytomnie zapytałam: "A gdzie matka twoich dzieci?".
Mój "adorator" nawet się nie zająknął, odpowiadając, że mieszka z nim pod jednym dachem najzupełniej "legalna" żona. Zrobiłam się milcząca i B. sam wyczuł, że czas kończyć spotkanie. Na drugi dzień napisał: "z tego co widzę, to ja tylko na kawę". W sumie był grzeczny i uprzejmy, więc wyjaśniłam: "Sorry, nic Ci nie brakuje, ale 'mięty' raczej nie poczuję, a nawet gdybym poczuła, nie chcę wchodzić w nieuczciwe układy". "Jednak Cię lubię i jeśli pozwolisz, od czasu do czasu porozmawiam" - brzmiała odpowiedź. "Porozmawiać zawsze lubiłam. Proszę bardzo." - odparłam.
Potem jeszcze kilka razy do siebie pisaliśmy, ale jasno ustanowiłam swoje granice. W końcu znajomość umarła śmiercią naturalną, bez żalu i rozczarowań. B. sam mi napisał: "Szukaj kogoś na dłuższą znajomość. Ale kogoś, dla kogo będziesz ważna".
Więcej adoratorów nie pamiętam :) Poza jednym może.
Była to klasyczna randka w ciemno. Mniejsza o to, jak do niej doszło, lecz spotkaliśmy się na kawie w ponury deszczowy wieczór. Po kawie był spacer główną ulicą miasta, miła pogawędka i obopólna sympatia.
Sympatia jednak na pierwszym spotkaniu, w dodatku niepoprzedzonym wcześniejszą znajomością, stanowczo mi wystarczy. Innego zdania był mój randkowicz, który dążył do skrócenia dystansu: brał mnie za rękę, obejmował, nawet nachylił się do pocałunku. Stanowczo się odsunęłam, ten jednak przy każdej okazji próbował mnie trzymać za rękę. Postanowiłam przy następnej okazji porozmawiać o tym i wyjaśnić swoje oczekiwania.
Wyjaśniliśmy sobie przez SMS-y i po tym wyjaśnieniu do drugiego spotkania nie doszło. Przyznam, że było mi nieco przykro, poczułam się odrzucona i zdyskwalifikowana.
Ale cóż... Nie zamierzam godzić się na cokolwiek wbrew sobie, nawet jeśli jest to zupełnie niewinne chodzenie za rękę. Na wszystko przyjdzie czas i to pewnie prędzej niż się wydaje, ale "nie od razu, miły, nie od razu". I nie ma to nic wspólnego z kokieterią i jakąkolwiek pozą. Kiedy mówię "nie", myślę to samo.
Z prawdziwą przyjemnością powiem kiedyś komuś "tak", ale niech to będzie moje najprawdziwsze "tak". Z głębi serca, z własnej woli, a nie tylko po to, żeby książę zechciał się spotkać ze mną po raz drugi.
A na razie jestem sama i zamierzam dobrze się bawić. Będąc samą, a nie pomimo bycia samą.

Marta i chłopcy* :). Cz. I

Wychowałam się w poczuciu, że "porządna" dziewczyna nie gania za chłopakami, w głowie ma coś więcej niż upolowanie męża, że w ogóle nie honor się przyznać do takich słabości jak tęsknota za miłością, kimś drogim u boku. A tego przecież pragnie każdy z nas, nie ma co się wypierać.
Bardzo długo pozowałam na niezależną, tę pozę potęgowała niepewność siebie i lęk przed bliższymi relacjami. Nie czułam się atrakcyjna jako nastolatka i młoda kobieta. Bałam się chłopaków, przez długie lata świat randek i imprez dla mnie nie istniał. Uzbroiłam się w skorupę. Powoli jednak i z dużym wysiłkiem, zmieniłam swoją postawę, zaczęłam przełamywać swoje obawy, wychodzić do ludzi. Poznałam przyszłego męża...
Dziś znowu jestem sama. Nie szukam nowego związku, ale i nie zamierzam okopać się w niedostępnej twierdzy. Wychodzę do ludzi, pielęgnuję przyjaźnie, czasami kogoś poznaję, a i jakaś randka się przydarza. A to koleżanka z kimś mnie pozna, a to przez internet ktoś zagadnie i zaproponuje spotkanie się.
W ten sposób poznałam dwóch moich sąsiadów.
Jeden zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie: i przystojny, i kulturalny, i mający coś więcej do powiedzenia, jednak nie wykazał na dłuższą metę inicjatywy i zainteresowania. Zaakceptowałam to i dziś cieszę się koleżeństwem.
Drugi był poczciwy, ale prosty. Raziło mnie, że co chwila wtrącał w wypowiedź "k...a". Bez złości, na jednym oddechu, jako przerywnik i wypełniacz wypowiedzi. Uważam, że przynajmniej w rozmowie z nieznaną kobietą wypadałoby się powstrzymać i nie mam ochoty na bliższy kontakt.
W ciągu ostatnich dwóch lat był jeszcze R.
Z R. historia była ciekawa. Zaczęło się od tego, że koleżanka przedstawiła mi swojego kolegę, którego poznała przez internet. Tenże kolega nie szukał dziewczyny (już ją miał w odległym mieście). Był "nowy" w naszym miasteczku, brakowało mu towarzystwa, znajomych, a że jest obrotny, wziął sprawy w swoje ręce i poznał nas. Do dziś się spotykamy, stanowimy już dość zgraną paczkę. T. bywa u mnie na herbacie i nie dzieje się między nami nic poza koleżeństwem. Wierzę i mam wiele na to przykładów, że kobieta może się z mężczyzną przyjaźnić.
Po poznaniu T. stwierdziłam, że nie ma co demonizować internetowych znajomości. Wszystko jest, jak to się mówi, dla ludzi. Bywało mi smutno samej w domu, więc postanowiłam skorzystać z tej formy kontaktów. Wróciłam do pewnej dawno nie odwiedzanej strony (znacie Badoo?), gdzie kiedyś, jeszcze jako mężatka zaistniałam zupełnie przypadkiem, przekierowana przez Facebook. Dopisałam kilka słów o sobie, wstawiłam zdjęcie - a niech tam.
Wkrótce odezwali się zainteresowani. Większość nie była warta zachodu. Nie mieli nic do zaoferowania, jedyne, co ich we mnie interesowało, to czy szukam związku i czy jestem wolna. Ignorowałam takich bez żalu.
Aż pewnego dnia przeczytałam: "Skoro lubisz poezję, to proszę". Do wiadomości dołączony był ładny, niesztampowy wiersz. Podziękowałam, pochwaliłam utwór i tak zaczęły się nasze rozmowy. Sympatyczne, dowcipne, interesujące.
Byłam wtedy w bardzo trudnym momencie swojego życia. Ta znajomość postawiła mnie na nogi i wydobyła z przygnębienia. Z przyjemnością czekałam na pogawędki.
Miałam się na baczności. Wiadomo, że nie tylko w internecie czyhają oszuści i rozmaite łobuzy. Byłam tego świadoma, więc pomimo całej sympatii zachowałam dystans do tej znajomości. Nie śmialam jednak wybiegać przed orkiestrę, zadawać dociekliwszych pytań. Stwierdziłam: pożyjemy, zobaczymy. Jeśli nie skończy się na korespondencji, zawsze zdążę poruszyć sprawy zasadnicze.
Spotkaliśmy się wreszcie po wielu rozmowach i dość długim czasie. Pierwsze wrażenie było korzystne. Facet miły, kulturalny, umiejący się zachować. Może nie Apollo, ale po pierwsze nie wymagam tego, po drugie znałam go ze zdjęc i wiedziałam, kogo się spodziewać. Ucieszyłam się, gdy na pożegnanie zapytał, czy wybierzemy się kiedyś do kina. Nie było jednak czasu ani okazji dowiedzieć się o sobie czegoś więcej (byliśmy razem na koncercie).
Na drugim spotkaniu, które nastąpiło po dłuższym czasie, wylądowaliśmy na dancingu. R. ujął mnie swoim zachowaniem, bo taniec jest dla mnie sporym problemem. Zmieszana tłumaczyłam się z kłopotów z równowagą - skutkiem choroby. Ten nie dał mi się długo tłumaczyć, zaprosił do tańca, dostosowywał sie do moich możliwości. Moje usprawiedliwienia, że nie umiem tańczyć, przerwał: "Umiesz, umiesz". I tak przetańczyliśmy cały wieczór. Wspominam to bardzo ciepło.
Po zabawie zostałam odporowadzona do domu i wtedy nadarzyła się sposobność do ważnej rozmowy. I wtedy mój znajomy wyprostował się, trochę odsunął i oznajmił, że "nie będzie ściemniał", nie jest zainteresowany stałą, poważną znajomością. Na moje pytanie, czy sam wychowuje swoje dzieci, odparł, że ktoś mu pomaga. Kto? Żona.
Podziękowałam mu za miły wieczór, życzyłam dobrej nocy i wróciłam do domu.
Byłam sobie głeboko wdzięczna, że nie dałam się odurzyć miłymi słówkami, że dopuściłam wiele możliwych scenariuszy. Moje rozczarowanie bolało tylko trochę i niedługo.
Mimo wszystko była to dla mnie znacząca znajomość. Coś mi uświadomiła, dostarczyła miłych wspomnień. Przekonała mnie, że jak najbardziej mogę się podobać i interesować, dodała mi wiary w siebie. Swoją drogą, jestem mile zaskoczona, gdy słyszę komplementy na temat swojej urody. za młodu zupełnie w nią nie wierzyłam.

Oj, zebrało mi się na wspomnienia. Mam chętkę wyrzucić je z siebie, a że to rozdział długi, resztę opowiem w kolejnym.

*Był, zdaje się, film pod takim tytułem :)

sobota, 17 grudnia 2016

Tak sobie.

Wciąż się uczę czegoś nowego o funkcjonowaniu w pojedynkę.
Kiedyś Roma Ligocka doradzała, żeby samotna osoba zawsze miała w zamrażarce przygotowany rosół na tzw. wszelki wypadek. Jaka to słuszna rada, potwierdzam w takie dni jak dzisiaj, gdy nie najlepiej się czuję.
Nie jestem chora, to tylko taki gorszy dzień, ale nie chce mi się ani wyjść z domu na zakupy, ani stać przy garach. Mam ochotę dużo leżeć i odpoczywać. Przydałaby się awaryjna zupka czy jakieś pierogi, które tylko odgrzać. Muszę o tym pamiętać przy następnym gotowaniu i coś do tej zamrażarki odłożyć. A dziś nagotuję sobie kaszy gryczanej i popiję mlekiem. Prosto, lecz smacznie
Panowie wymieniający okno na początku mijającego tygodnia zdemontowali mi zaokienną suszarkę. Oświadczyli, że do nowego okna nie można jej przymocować. Szkoda. I na czym teraz powieszę sirkorkową słoninkę? A na wiosnę? Nie będzie pachnącego słońcem prania? Coś muszę wymyślić.
Chciałoby się w takie dni jak dziś, żeby ktoś przytulił, herbatę podał, powspółczuł trochę... Ech...
Z okazji moich wczorajszych czterdziestych urodzin możecie mi tego życzyć :)

niedziela, 11 grudnia 2016

O herbacie, zakupach i sikorkach

U kolegi z pracy podpatrzyłam herbatę z plastrami pomarańczy zamiast cytryny. Kolega w ogóle słynie u nas ze swojego kulinarnego kunsztu, jego śniadania to małe dzieła sztuki, bo nie dość, że jest smakoszem (nawet przez to smakoszostwo musiał się wziąć za odchudzanie, zresztą z pełnym sukcesem), to podaje swoje dania z prawdziwym artyzmem. Misternie pokrojone, "fikuśnie" poukładane na talerzu - tylko oczami jeść.
Popijam zatem tę moją pomarańczową herbatę. Dodałam jeszcze odrobinę utłuczonych w moździerzu goździków i ciut-ciut cukru, aby tylko złagodzić i wysubtelnić smak.
Jestem ogromnie zadowolona z wczorajszego dnia. Spędziłam go w najlepszej komitywie z moim synem. Zabrałam "młodego" na zakupy. Postanowiłam nie oglądać się na innych, a konkretnie na ojca dziecka. Mały potrzebował na zimę kaleson i porządnego szalika, brakowało mu też przyborów szkolnych, Zakupiłam zatem, pobrałam faktury i paragony, a małego zapewniłam, że jeśli znowu "posieje" szalik, wyrwę mu po jednym wszystkie włosy z łepetyny. Roztrzepany bowiem ten mój synek jak... mamusia.
Rękawiczkami - pięknymi, ortalionowymi, idealnymi na śnieżne potyczki z kolegami uszczęśliwiła nas sąsiadka. Wspomniałam o planowanych zakupach, a ta podeszła do szafy i wręczyła podarunek. Dorzuciła jeszcze czekoladę "od Mikołaja. Ucieszyłam się tak, jakby to dla mnie przeznaczony był prezent.
I jak tu nie wierzyć w ludzką życzliwość? Niedawno wdałam się na ten temat w dyskusję z koleżankami i te nie mogły sobie przypomnieć żadnych przykładów z własnego życia (okazało się potem, że nie szukały drobiazgów). Mnie spotyka jej wiele i często.
Zauważyłam niedawno, że w moje okno zaglądają sikorki. Zachwyciły Misia żółte brzuszki, a mnie przypomniały się atrakcje z własnego dzieciństwa. Słoninka dla małych biesiadników była nieodłącznym elementem zimy. Mogłam godzinami podglądać zwinnych łakomczuchów. Niech i syn doświadczy tej przyjemności. Słoninka zawiśnie na zaokiennej... suszarce do ubrań, której zimą i tak prawie nie używam.
Obiecuję sikorkowe fotki na blogu, jeśli tylko uda mi się naprawić uszkodzony telefon (dotykowy - co za diabelski wynalazek! obchodzić się z tym trzeba jak z jajkiem!).

sobota, 3 grudnia 2016

Miła sobota

Obijam się :) Południe zastaje mnie w szlafroku. Gdy jest ze mną syn, mobilizuję się znacznie bardziej, a samotność sprzyja rozprzężeniu. Bywa to jednak bardzo przyjemne. Tylko zżyma się czasem człowiek, że tyle mógł zdziałać do południa, a nie zdziałał.
Właśnie przed chwilą Misiek przywołał mnie do porządku. Wpadł z kolegą, nanieśli błota, narobili szumu. "Mama, o której idziemy na basen i kebsy? (kebaby - przyp. autora)". Obiecałam im to kilka dni temu, zatem należy słowa dotrzymać. Umówiliśmy się na szesnastą. Kolega też idzie z nami pod warunkiem, że weźmie pieniądze od swojej mamy. Dwa czy trzy razy zafundowałam mu ciastko, bo nie wypadało przecież, żeby Misiek jadł sam, ale na sponsorowanie cudzych dzieci mnie nie stać. Pora jest zimowa, więc trzeba będzie po pływaniu ogrzać się i wysuszyć w przybasenowym barze.
Na niedzielny obiad będę wieczorem gotować flaki wedługo przepisu Margarytki. Narobiła mi apetytu na swoim blogu i przypomniała, że całe wieki nie jadłam tego dania. Zrobię "full wypas", z wołowiną, którą z powodu ceny jadam rzadko.
Dzisiaj natomiast potrawa biednych ludzi, o "wdzięcznej" nazwie: psiocha. Wyszperałam przepis w internecie i zaciekawił mnie. Są to ziemniaki ugotowane i zaprażone z mąką, znane też jako "kluchy połom bite". Ubija się to wszystko razem za pomocą tłuczka i podaje z kubkiem mleka lub maślanki, z dodatkiem smażonej cebuli albo skwarków. Ja wybrałam wersję postną, z cebulką. Dziś będę je odsmażać na patelni, podobno wtedy są jeszcze smaczniejsze.
Wyłączam więc laptopa, wyskakuję ze szlafroka i pędzę na flakowe zakupy do Biedronki. Potem jakieś latanie ze ścierką po domu, a po południu prezentowanie swoich wdzięków na basenie ; podobno figurę mam niezłą :)
W mijającym tygodniu dzwoniła dawno niewidziana koleżanka z propozycją wypadu na jakąś kawę, więc może czeka mnie towarzyski wieczór.
Zapowiada się miła sobota.
Dobre sobie, już połowa za mną, ale niezaprzeczalnie równie przyjemna.

czwartek, 1 grudnia 2016

Radość matki

A jednak coś wygrałam.
Mój syn przez niemal miesiąc pobytu u mnie przekonał się, że u mamy jest dobrze. Że mama się troszczy i kocha. Nasza relacja kwitnie!
Misiek przychodzi do mnie bez proszenia i zachęcania, z własnej inicjatywy, chce u mnie odrabiać lekcje. Dzięki temu moja codzienność stała się łatwiejsza, mogę więcej czasu i uwagi poświęcić sprawom domowym, a nie jak wcześniej gnać do niego w odwiedziny, a dopiero potem brać się za własne gospodarstwo. Dziś przygotowywałam obiad, a synek przy kuchennym stole ćwiczył działania na ułamkach (przy okazji i ja powtórzyłam sobie sprowadzanie do wspólnego mianownika) i czytał na głos "Anię z Zielonego Wzgórza" - lekturę szkolną.
Misiek stał się dla mnie miły, uprzejmy i grzeczny, a mnie to tak cieszy, cieszy, cieszy!

sobota, 26 listopada 2016

"Nic się nie stało. Polacy, nic się nie stało!"

Czy można uzależnić się od macierzyństwa? Od bliskości swojego dziecka? Mnie chyba to spotkało.
Powtarzam sobie refren piosenki śpiewanej ponoć po przegranych meczach, by samą siebie przywołać do rozsądku.
Nic się przecież nie stało. Mój syn nie zniknął, a jedynie zmienił miejsce pobytu. Przecież nie wyjechał na koniec świata. Przecież to nic strasznego pobyć samą w domu. Przecież wczoraj zastanawiałam się, jakby tu zorganizować andrzejki z sąsiadką i jeszcze dwojgiem znajomych, godząc to z opieką nad Miśkiem. A dziś droga wolna i tyle czasu dla siebie.
Wrócił z "łajdactwa" mój były. Po dwóch tygodniach nieobecności raczył pofatygować się pod moje mieszkanie i zadzwonić do drzwi. I Misiek poszedł do tatusia, a ja go nie zatrzymywałam. Niech nie wie mały, jak bardzo to dla mnie trudne. Niech kocha tego swojego ojca takiego, jaki jest.
Tylko wieczorem nie mogłam sobie poradzić z pustką w domu i tęsknotą. Krótkie dwa tygodnie przyzwyczaiły mnie do myślenia nie o sobie. Do porannego przytulania, popołudniowego naganiania do  lekcji, wspólnych spacerów. Dziś mieliśmy razem piec szarlotkę na prośbę syna...
W niedługim czasie odżyła nasza bliskość, nadwerężona przez pobyt Miśka u ojca. Misiek przytulał się do mnie z własnej woli, rozmawiał, otwierał się, prosił o wspólną zabawę. Byłam szczęśliwa, miałam cichą nadzieję, że jednak zechce u mnie pomieszkać dłużej.
No, trudno... Bycie matką to nie sama radość.
Szarlotkę upiekę i tak. Zaproszę Misia na poczęstunek. Przygotuję kapustę i farsz na gołąbki, których nie robiłam, odkąd rozstałąm się z mężem - o zgrozo, już ponad trzy lata! Zrobię się na "laskę" i wyskoczę gdzieś wieczorem ze znajomymi. Ogarnę gospodarcze, domowe sprawy, jak to w sobotę. I przeżyję ten dzień tak, żeby móc, o nim powiedzieć, że był dobry.

czwartek, 24 listopada 2016

Wieczorne zapiski

Płaszcz wyprałam w programie "Pranie ręczne. Wełna". Wyszedł z tej przygody bez szwanku i zagnieceń, czysty i pachnący. Powiesiłam go w łazience blisko kaloryfera ; może wyschnie i jutro będę mogła się wystroić.
Mój syn "nawrócił się". Życzy sobie być u mnie, poskarżył mi się trochę na tatę, co przyjęłam na pozór spokojnie, ale ścisnęło  mi się serce. Jednocześnie poczułam radość i ulgę, że wciąż mnie kocha i potrzebuje, i zaczyna mnie oceniać swoim rozumem, a nie oczami ludzi mi niechętnych. Czuję się wynagrodzona za wszystkie wyrzeczenia ostatnich lat. Jak zawsze zapewniłam go, że moje drzwi są dla niego zawsze otwarte i że nigdy go nie zostawię.
Odważyłam się dzisiaj na samotny spacer z kijkami. Peszyły mnie trochę spojrzenia przechodniów, ale postanowiłam nic sobie z tego nie robić. Szło się rytmicznie i raźno, aż się spociłam. Już się cieszę na myśl o wspólnym "kijkowaniu" z moim sąsiadem, bo nie ma to jak uprawiać sport w towarzystwie. Wczoraj właśnie odezwał się do mnie w tej sprawie, obiecując, że gdy tylko zyska trochę wolnego czasu, wybierze się razem ze mną.

środa, 23 listopada 2016

O synu, pustyni w portfelu i płaszczu za 5 złotych

Dałam wczoraj tzw. plamę jako matka. Zdarza się w najlepszych rodzinach, niestety.
Skorzystałąm z zaproszenia sąsiadki na wieczorne ploteczki. Syn dostał kolację, pościeliłam mu łóżko, poinformowałam, że będę blisko i że może nawet po mnie przyjść, jeśli mnie będzie potrzebował. Upewniłam się, że nie będzie bał się sam zasypiać.
Pogawędziłyśmy sobie do późna. Po powrocie do domu okazało się, że Misiek czuwał i czekał ; nie taki jednak ten mój syn duży, jak czasem demonstruje. Obiecałam sobie i jemu, że więcej takiego wyjścia nie powtórzę, a raczej zaproszę sąsiadkę do siebie.
Dziś za krótki sen dawał o sobie znać całe popołudnie. Misiek był krzykliwy, rozdrażniony i nieznośny. Uspokoił się dopiero, gdy zdesperowana oświadczyłam że wychodzę z tego domu.
Wieczór wydawał mi się dzisiaj długi i męczący. Na szczęście Misiek zasnął wcześnie i mogę wreszcie odpocząć przy dzwiękach Starego Dobrego Małżeństwa - muzyki mojej młodości, niezapomnianych szkolnych i młodzieńczych czasów.
W portfelu mam dramatyczną pustkę - efekt niespodziewanych wydatków: lekarstwa, nadprogramowy pobyt syna u mnie (tatuś dużo w tym miesiącu wyjeżdżał, a grosza na dziecko poskąpił), potrącono mi też z wypłaty za pobyt na zwolnieniu lekarskim. Listopad był bardzo trudny, ale dumna jestem, że dałam radę. Nowa wypłata pojutrze, jakoś te dwa dni przeżyję na zapasie kaszy gryczanej
Pustynia w portfelu nie powstrzymała mnie jednak przed zakupem... palta za jedyne pięć złotych! Już od pewnego czasu marzył mi się płaszczyk do kolan, w jakimś stonowanym kolorze. Nie przepadam za kurtkami w rodzaju ortalionowych, choć obie moje zimowe są wygodne i zgrabne. Wolę bardziej elegancki flausz. Toteż przedwczoraj, gdy wstąpiłam od niechcenia do szmateksu i zobaczyłam przeceniony z 60 zł. na pół tej kwoty płaszcz, pożałowałam, że nawet na to nie mogę sobie pozwolić. Zaraz jednak przypomniałam sobie o wtorkowej wyprzedaży za przysłowiową złotówkę. Postanowiłam rano zajrzeć i sprawdzić, czy płaszcz będzie na mnie czekał.
Był! Czekał i okazał się być w zupełnie dobrym stanie. Mam zamiar wyprać go sama w pralce nastawionej na pranie ręczne i w niskiej temperaturze. Zasięgnęłam rady na jakimś internetowym forum, gdzie kobiety radzą, jak to zrobić. Podobno jest to zupełnie wykonalne. Zawsze to oszczędność na pralni chemicznej. Myślę, że moje nowe okrycie sprawdzi się w zimne dni, bo zawiera 70% wełny. Koloru jest czarnego, więc pasuje do każdego szalika i czapki.
Będę "aligancka i ze szykiem"!

wtorek, 22 listopada 2016

Dobrze

Mały sukces dzisiaj świętuję.
Mój synek po rozwodzie wybrał ojca (no, cóż, są ogromnie zżyci, bo gdy ja chodziłąm do pracy, on niańczył). Uszanowałam to, nie chciałam forsować niczego siłą, by nie ranić dziecka. Długo syn pozował na tatusiowego sojusznika, co to mamę ma w nosie. Ostatnio jednak tatuńcio sporo przebywa poza domem, w związku z czym syn spędza ten czas u mnie. I dziś, choć tata wrócił, mały z własnej nieprzymuszonej woli oświadczył, że chce zostać na noc u mnie..
Fajnie sobie żyjemy, spokojnym uładzonym rytmem. Dobrze mieć go obok, na bieżąco orientować się w jego sprawach i móc wszystkiego dopilnować. Dobrze mieć świadomość, że jest za ścianą swojego pokoju. I w każdej chwili móc przytulić policzek do jego policzka.
Dobrze też mieć taką sąsiadkę jak pewna moja koleżanka z tej samej klatki schodowej. Poznałyśmy się w pewien letni dzień na miejskiej imprezie. Wcześniej wymieniałyśmy tylko "dzień dobry" mijając się pod blokiem czy na schodach. Okazała się dobrym przyjacielem i kompanem. Zapraszamy się od czasu do czasu na kawki i herbatki. Niedawno z własnej inicjatywy zaproponowała mi wsparcie w pewnej ważnej sprawie. Jak dobrze mieć obok takich ludzi! Właśnie do niej wybieram się dziś wieczorem na pogaduszki.
I dobrze mi tak siedzieć sobie w kuchni przy herbacie z laptopem, cieszyć się tym uporządkowanym dniem, czasem, którego dziś jakoś tak sporo, dobrą książką - dziś czytam "Przepis na (cholernie) szczęśliwe życie" siostry Małgorzaty Chmielewskiej. Siostra Małgorzata to kobieta z charakterem, o wyrazistych poglądach i szlachetnym sercu. Potwierdza swoim przykładem, że szczęśliwe życie to wyjście do innych, niezamykanie się w swojej skorupie. Choć jest zakonnicą, a więc osobą "samotną", jej życie jest pełne miłości i życzliwych jej ludzi. Szalenie interesująca i budująca lektura.

niedziela, 20 listopada 2016

Takie sobie niedzielne zapiski

Wybitnie leniwa niedziela. Gary w zlewie czekają na zmiłowanie, na obiad były frytki, a mój syn pół dnia paradował w piżamie. Nie lubię takiego rozmamłania, ale dziś pozwoliłam sobie na nie z całą premedytacją. Od jutra znowu trzeba się dyscyplinować i godzić ze sobą całe to sprzątanie gotowanie, zapędzanie do lekcji, że o pracy zawodowej już nie wspomnę. A jeszcze przecież i chóru się zachciało i jakieś "kijowe" spacery się marzą.
Syn teraz grasuje po podwórku z kolegą, a ja mam chwilę spokoju.
Piszę przy stole, a stół stoi przy oknie, więc wyglądam sobie na świat.
Zmierzcha się już. Z komina pobliskiego przedszkola wesoło wydobywa się dym (choć dym to według ekologów nic wesołego). Wiaterek chwieje podblokowym świerkiem, którego czubek zagląda na moje trzecie piętro.
W minionym tygodniu odbyła się wywiadówka w szkole syna. Jestem dosyć po niej zadowolona. Misiek (tak go nazywałam na starym blogu) uczy się nieźle, choć jego ocenom daleko do "monotonii" - pełen przekrój! Z muzyki ma "jedną gołą pałę", za to z angielskiego błyszczy: same piątki.
Wyznał mi, że muzyka sprawia mu wiele trudności. Muszę sama podszkolić się z tego przedmiotu, żeby wyjaśnić mu tajniki nut, półnut, jakichś rytmów i taktów, które i dla mnie są czarną magią. Nie uczono mnie muzyki za szkolnych lat, edukacja ograniczała się do nauki piosenek na pamięć. Żałuję zresztą, bo czytanie nut bardzo przydałoby mi się w chórze.
Z polskiego pani ma synowi do zarzucenia zbyt ubogie słownictwo w wypracowaniach, za to z matematyką radzi sobie zupełnie dobrze. Zachowanie też się poprawio w stosunku do zeszłego roku. Jest więc nieźle.

sobota, 19 listopada 2016

Listopadowe smutki i towarzyskie sukcesy

Listopadowy smutek mnie dopada. Niestety, oficjalne przypieczętowanie rozstania z moim niegdysiejszym towarzyszem życia to nie koniec kłopotów. Czasami mam wrażenie, że nigdy się one nie skończą.
Jak chciałabym chwilami być myślącą tylko o sobie bezwzględną "zołzą". Nie myśleć, czy kogoś skrzywdzę, nie mieć wątpliwości, że postępuję słusznie, nie zawracać sobie głowy wyrzutami sumienia. Mam dzisiaj moment słabości i zmęczenia.
Dojrzewam do pewnych radykalnych kroków. Muszę chyba raz a porządnie położyć kres poczuciu czyjejś bezkarności, manipulacjom i lekceważeniu. Bycie twardą nie jest w moim stylu, ale inaczej przepadnę. Kurrrczę, jakie to trudne!

By za wiele nie smucić, pochwalę się swoim nowym zakupem: kijami do nordic walking!
Śmieszyło mnie kiedyś "latanie z patykami", ale poczytałam trochę o licznych dobrodziejstwach tego sportu. Spacerować wszak lubię, więc czemużby tych spacerów nie wzbogacić?
Już się wstępnie umówiłam na wspólne chodzenie z pewnym sympatycznym panem z sąsiedztwa - przystojnym, nawiasem mówiąc, jak wszyscy diabli. I wolnym, i w adekwatnym do mojego wieku ;)
Trochę to zabawne, że mimo sąsiedztwa poznaliśmy się przez internet. Pewnego dnia zostałam zagadnięta w miły i kulturalny sposób. Z przyjemnością odpowiedziałam, a po kilku takich rozmowach spotkaliśmy się na osiedlu. Kolega miał, zdaje się, nieco inne zamiary niż koleżeństwo, ale jakoś się znajomość rozmyła. On przestał proponować spotkania, ja po kilku razach (bo w końcu korona mi z głowy nie spadnie, gdy się czasem pierwsza odezwę), uznałąm, że nie wypada i nie mam ochoty się naprzykrzać. Widujemy się teraz rzadko, chodzimy innymi drogami, jednak dobrze jest mieć kogo wyciągnąć na kije ot tak, po kumpelsku.
Oprócz latania z kijami od kilku tygodni chodzę na... próby chóru miejskiego. Chodzę pełna tremy i wątpliwości. Przyznam się, że zamiast śpiewać, mruczę, bo trudno mi uwierzyć w swoje możliwości. Zachęciła mnie do tego koleżanka, twierdząc, że głos mam wcale nie najgorszy. A ponieważ bardzo lubię śpiewać (tylko odwagi brak) postanowiłam spróbować licząc się z ewentualną dyskwalifikacją. Wciąż jednak nie zostałam jeszcze przesłuchana przez profesora, który się chórem opiekuje. Jestem bardzo ciekawa, co z tego wyniknie.
Szukam ludzi, towarzystwa, nie chcę być samotna i nie chodzi wcale o nowego męża czy partnera. Za takowego też się nie obrażę, ale nie MUSZĘ go mieć. Staram się nie izolować, wychodzić do innych, nie gorzknieć w czterech ścianach.
Dawno temu, zanim poznałam byłego męża, czułam się dość osamotniona. Był to czas ślubów koleżanek, czas rozjeżdżania się znajomych po świecie. Trochę z tej samotności, co tu dużo mówić, wpakowałam się w małżeństwo-porażkę. Potem wiele lat absorbowało mnie życie rodzinne i nie miałam potrzeby częstych spotkań z koleżankami. Teraz ta potrzeba odżyła. Nauczyłam się otwierać na innych, odważnie wychodzić z inicjatywą i mam ze swoich przyjaźni coraz więcej satysfakcji.
Minionego tygodnia napisał do mnie kolega, że jest piękny śnieg i że podziwiał go na spacerze pod moim blokiem. Odpisałam, że trzeba było wstąpić do mnie na herbatę. R. przyjął zaproszenie z aprobatą i już dwa dni później wieczorem zadzwonił z pytaniem, czy może przyjść. "Jeśli się nie boisz totalnego bajzlu w moim domu, to zapraszam", odparłam. Zaprosiłam jeszcze sąsiadkę z parteru i przesympatycznie spędziliśmy kawał nocy. Sąsiadka napisała mi nazajutrz, że dzięki nam jej troski i zmartwienia uciekły za góry i lasy.
To takie proste sprawy, a długo byłam ich pozbawiona. Nieśmiała, niepewna siebie nawiązywałam niewiele kontaktów. Dziś jestem odważniejsza i wiem, że chcąc mieć przyjaciół, trzeba przyjaźń dawać.
Mimo wszystkich listopadowych smutków, problemów, moje życie jest lepsze niż dawniej.
A teraz kije w garść i wyruszamy z synkiem do cioci - mojej bratowej.

niedziela, 13 listopada 2016

Come back

Witam po długiej, długiej przerwie. Awaria laptopa utrudniła mi systematyczne pisanie na blogu, a i zapału szczerze mówiąc, trochę brakowało ; uzbierało się sporo spraw bardzo osobistych, których publicznie nie chciałam opisywać.
Swoich zapisków jednak nie zamierzam porzucać. Rozważam tylko powrót na stary blog, do którego byłam przywiązana i z którego obsługą radziłam sobie znacznie lepiej niż obecnego.
Na razie wpis zdawkowy: ot, zima za oknem, a w domu ciepła herbata i kołysząca muzyka w stylu New Age. Lubię takie melancholijne melodie. Spędzam dzisiejszy dzień z synem, który teraz bryka gdzieś na "polu" ze swoim kolegą. Mam chwilę dla siebie.
Za chwilę zabieram się za robienie obiadu. Dziś kuchnia u Marty serwuje kaszę gryczaną i pulpety w sosie koperkowym. Do tego surówka z marchwi, jabłka i chrzanu - jedna z moich ulubionych. Po południu wybieramy się z synem  na mszę (nie jestem zbyt "kościołowa", ale też nie stronię specjalnie od świątyni, a dziecko niech coś z tego wszystkiego wie, skoro uczy się religii, zostało ochrzczone itd. ) ze śpiewem scholi młodzieżowej. Wieczorną mszę uświetnia młodzieżowa schola, a w nim dziewczyna o przepięknym głosie, którym zachwyciła mnie kilka tygodni temu. Może znów ją usłyszę?
Miłego popołudnia Wam wszystkim. Ruszam do garów przy wtórze New Age.
Jak dobrze znów mieć laptopa!

środa, 15 czerwca 2016

Refleksja po czasie

Zaczęłam upiększać mój blog, ale tracę przy tym spokój i cierpliwość. Na starym blogu szło mi to znacznie sprawniej.
Jednak dziś nie o tym.
Na wspomnianym starym blogu opisywałam kiedyś ukłucie zazdrości, że ktoś zwrócił uwagę na moją sympatyczną i ładną sąsiadkę, a ja byłam wtedy jeszcze na etapie niepogodzenia się z samotnością, wciąż się jeszcze do niej przyzwyczajałam. Nie żebym rozpaczała, zresztą szybko mi przeszło, ale pojawił się smutek pt. "Już zawsze będę sama", "Wszystko, co dobre, to nie dla mnie".
Rozsądek oczywiście podpowiadał co innego i to jego ostatecznie słucham.
Czas i tym razem potwierdził słuszność rozsądku.
Nie, w moim życiu nie ma nikogo nowego. Nie szukam, nie rozmyślam, coraz lepiej oswajam swoje życie rozwódki i coraz rzadziej nawiedzają mnie podobne smutki. To niestety, nie powiodło się sąsiadce.
Ten jej adorator był wciąż jeszcze uwikłany w sypiące się małżeństwo. Nas poznał, gdy walczył z lękiem przed rozwodem. Nie ukrywał tego. Już spotykając się z koleżanką zdobył się wreszcie na złożenie pozwu.
Rozprawa się toczy, żona wytacza ciężkie działa...
Kolega nie przebywa na stałe w naszym mieście, stawia się tylko na rozprawach. Po pierwszej spotkał się z moją koleżanką szybko, w przelocie - nie było czasu. Po drugiej, niedawnej nie raczył dać znaku życia. Przestał też dzwonić z obczyzny. Wiemy, że ma jakieś poważne kłopoty i sporo na głowie, ale to nie tłumaczy milczenia. Żadnych wyjaśnień, że jednak wolałby się nie kontaktować z P. (zmieniam inicjały imion). Nic.
Moja koleżanka do naiwnych nie należy, ale widzę, że jej przykro. Ten człowiek narobił jej pewnych nieśmiałych nadziei. Widziałam sama, że wyraźnie mieli się ku sobie. A teraz cisza...
Było czego zazdrościć...

niedziela, 29 maja 2016

Już mi lepiej!

Siadam czasem w złym nastroju do bloga, a potem aż mi wstyd. Ale cóż... chwile słabości miewa każdy, tylko nie wszyscy się do nich przyznają.
Marazm pokonałam. Odbyłam w piątek wspaniałą wycieczkę z synkiem. Pokonaliśmy na rowerach prawie 40 km. I dałam radę, i nie miałam na drugi dzień ani śladu zakwasów w mięśniach. Duma i radość rozpierały mnie i syna. Spotkaliśmy w drodze żabę, jeża i bociana na gnieździe.
Wczorajszy dzień był dniem gospodarczym, spędziłam go na porządkach, zakupach i gotowaniu.
Dziś świętowaliśmy Dzień Dziecka na naszym Rynku, Odbywał się festyn dla dzieci. Tak jakoś wyszło, że spotkaliśmy się cała trójką: mój syn, jego ojciec i ja. Mały grasował wśród nadmuchiwanych zjeżdżalni i podobnych atrakcji, a mnie głupio było tak stać i gapić się na tłum, więc zaproponowałam byłemu mężowi, aby usiąść w jakimś restauracyjnym ogródku i napić się piwa albo soku. Ku mojemu zaskoczeniu były propozycję przyjął i nawet gotów był za mnie zapłacić. Nie warczał na mnie, pogadaliśmy jak ludzie po raz pierwszy od bardzo dawna. Da się? Da!
Wiem, że małżeństwo nam nie wyjdzie, ale nie miałam i nie mam nic przeciwko nawet i przyjaźni między nami. A już na pewno do niczego niepotrzebna mi wrogość i niechęć.
Pobieżny dziś ten mój wpis, ale pomimo zadowolenia znowu jestem zmęczona. Idę się położyć.
A oto nasza żaba z piątkowej wyprawy w dłoniach mojego syna:


czwartek, 26 maja 2016

Irytujący marazm

Jakoś brakuje mi zapału nie tylko do bloga, ale i wielu innych aktywności.
Snuję się po świecie i sama nie wiem, czego chcę. Żyję z dnia na dzień.
Niby nieźle, niby często z uśmiechem, ale jakoś tak... nijako.
Wybrałam świadomie. Wybrałam wolność i spokój. Nie żałuję ani trochę. Nie sposób było tak dłużej żyć. A jednak brakuje tamtej codzienności. Tych błahych, a ważnych drobiazgów: uśmiechów synka, jego powiedzonek, drobnych domowych przygód z moimi Chłopakami, anegdotek z mężem w roli głównej. Jakieś bogatsze i barwniejsze było życie żony i matki.
Mam czas dla siebie, a przecieka mi on przez palce. Do książek wracam mozolnie i z wysiłkiem - ja, mól ksiązkowy! Blog leży odłogiem i nie pomaga wymyślanie sobie od leni. Rower też jakoś tak po macoszemu w tym roku traktuję, jeżdżę jedynie do pracy i na zakupy, bo zwyczajnie "siadła" mi kondycja ; tylko jak ma nie siadać, skoro o nią nie dbam?
Może jeszcze za mało czasu upłynęło? Może potrzebuję tak się posnuć bez sensu i zregenerować? Tylko czasu przede mną coraz mniej i boję się, że nie zdążę zaznać w życiu jakiegoś spełnienia... Mój ojciec, gdy umierał, był zaledwie 6 lat starszy ode mnie dzisiejszej... Ale mam wrażenie, że przeżył swoje życie znacznie pełniej niż ja.

czwartek, 24 marca 2016

Dlaczego???

Smutki mnie dzisiaj nawiedzają.
Boję się pisać, co mnie tak przygnębiło, sprawa jest poważna, a złośliwców czyhających na moje słabości nie jest wielu, ale za to jakich!
Czuję zwątpienie w sens wszystkiego, co mnie spotkało, co sama sobie wywalczyłam. Dlaczego ja, dlaczego znowu ja??? - tłucze  mi się po głowie. Dlaczego, do cholery dźwigam to swoje przekleństwo i bogactwo?! Dlaczego nikt mi nie uświadomił, że moje sprawy są tak poważne. To prawda, rzadko bywałam u lekarzy, nie cierpię tego, ale też żaden z nich nie powiedział mi głości i wyraźnie: "Pani Marto, jest pani poważnie chora. Pani Marto, pani dolegliwości są zupełnie uzasadnione, to żadne kaprysy ani fanaberie". Proszę się  o siebie mocno zatroszczyć i nie umniejszać swoich problemów".
Tyle lat męczenia się ze sobą. Sądziłam, że po prostu taki mam nadwrażliwy, durny charakter, że trzeba się hartować, brać w garść, nie pozwalać sobie na psychiczne rozmamłanie. Oj, nie lubiłam siebie za to często, czasami nienawidziłam.
Chciałam być normalna, chciałam żyć jak inni. Wiele lat walczyłam z zaniżoną samooceną i dziś jestem innym człowiekiem niż ta niewierząca w siebie dwudziestoparolatka u progu małżeństwa, która sama siebie przekonywała, że przesadza, że "ON" jest przecież dobrym człowiekiem i że z czasem wszystko się ułoży... tylko się postarać. Dziś jestem inna... ale wtedy?
Dziwić się, że to wszystko zawaliło się jak domek z kart? Ale jak mogłam zaufać sobie, skoro całe lata negowałam własne uczucia, negowali je najbliżsi? Oni też nie rozumieli, co się ze mną dzieje. Widzieli to, co na zewnątrz i trudno im się dziwić. Przecież nie mogę ich winić za brak wiedzy pedagogicznej i psychologicznej. Przecież sama niedawno tłumaczyłam pewnej rozżalonej na matkę 19-latce: "Może nie wychowała cię dobrze, ale zrobiła to jak umiała, najlepiej, tak, jak ją było na to stać". Ale z drugiej strony - czy nie można było bardziej dociekać, drążyć, szukać? Nie wiem... To były inne czasy, medycyna nie tak rozwinięta, nie było zwyczaju specjalnie się pochylać nad dziećmi... Rodzice mieli nas gromadkę i roboty po łokcie...
Mam pewną, chyba mogę ją tak nazwać, koleżankę, chorą na tę samą chorobę, co ja. Rodzice ogromnie się o nią troszczą, poruszają niebo i ziemię w trosce o jej życie i zdrowie. Moim pewnie nie byłam obojętna, ale też brakowało im cierpliwości i wyrozumiałości. Nie chcę ich oskarżać, powtórzę, że wychowali nas tak, jak potrafili, mieli trudne życie, ale z przekonamiem mogę dziś stwierdzić, że było w naszym domu wiele dysfunkcji. Byłam na to wrażliwsza niż rodzeństwo.
Tak się potyczyło to moje durne życie... Przyczyna - skutek, haczyk-dziurka... wszystko się zazębia i tworzy spójną, ale smutną całość. Dziś to widzę, ale dlaczego, dlaczego, dlaczego tyle złego musiało się zdarzyć???

"A jeśli dom będę miał, to będzie bukowy koniecznie..."

Ach! Czuję blogową satysfakcję!

 Zagłębiłam się w upiększanie i doskonalenie wyglądu mojego internetowego półświatka. Uwielbiam strychy, stare leśniczówki, drewniane podłogi i meble, więc motyw desek jest jak dla mnie stworzony. Uwielbiam kwiaty w żywych kolorach. Uwielbiam wszystko, co przytulne, ciepłe i pogodne.

Gdybyż tak kiedyś swój własny dom urządzić... Tymczasem zadowolę się tysiącem barw w moim wirtualnym zakątku.

Jeszcze nie skończyłam, ale wzywają mnie inne ważne sprawy. Pozdrawiam serdecznie i ciepło wszystkie życzliwe mi dusze, które tu zaglądają.

*Tytuł postu zaczerpnięty z piosenki Wolnej Grupy Bukowiny.

środa, 16 marca 2016

Meteoropatia

Jestem dość optymistyczną osobą, jednak przez całe życie dokucza mi huśtawka nastrojów. Kiedyś poddawałam im się bezwolnie, potem z nimi walczyłam, strofowałam siebie i złościłam się na własne słabości. Dopiero niedawno nauczyłam się rozumieć je i nie walczyć z nimi, lecz współpracować.

Poddałam się samoobserwacji i zauważyłam, że ogromnie jestem wrażliwa na pogodę. Gdy nadchodzi niż, staję się nie tylko senna, ale i przygnębiona, potwornie zmęczona. Zastanawiałam się, skąd aż taka wrażliwość, aż wreszcie olśniło mnie.

Przecież choruję przewlekle na chorobę układu nerwowego. Przecież ucierpiał mój mózg (jakkolwiek by się to nie kojarzyło). Jeśli moją koleżankę-reumatyczkę bolą przed deszczem wszystkie kości, a kolega odczuwa swoją dawno zagojoną bliznę na kolanie, dlaczego nie miałby na pogodę reagować mój system nerwowy? Przecież to taka sama część mnie jak każda inna. Nic dziwnego, że depresja się mnie wtedy czepia.

Od kiedy przestałam temu zaprzeczać, jest mi łatwiej. Łatwiej też wytłumaczyć otoczeniu, że źle się czuję z powodu kiepskiej aury. Pozwalam sobie w te dni na zwolnienie tempa, odpoczynek, nicnierobienie, jeśli mogę. Nie zmuszam się do zajęć, które mogą poczekać i nie odczuwam już wyrzutów sumienia, że rozpaczliwie potrzebuję choćby pół godziny się zdrzemnąć. To normalne i ludzkie, a pewne jest też, że przeminie, gdy zaświeci słońce. A gdy chce mi się płakać z byle powodu (przeważnie ze złości na ten stan rzeczy), zastanawiam się, w jaki sposób mogłabym poprawić sobie samopoczucie. Może drzemka? Może miły wieczór przy dobrej muzyce i filiżance czekolady? Możliwości na szczęście istnieją.

Dziś miałam niezły dzień, ale przez dwa ostatnie "umierałam". Zaczęłam odczuwać dolegliwości, zanim jeszcze spadł śnieg, nie znając prognozy pogody.

Powinni mnie w meteorologii zatrudnić.

czwartek, 10 marca 2016

Ciężka dola

Korci mnie opisać sprawę mojej siostry, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Dość, że dowiedziałam się dzisiaj, że w swoim dosyć długim już zwiazku doświadcza przemocy psychicznej i niestety, fizycznej.

Smutno mi i przykro. Żal mi jej. Wściekła jestem na opieszałość i lekceważącą postawę instytucji powołanych do pomocy. Maltretowana kobieta nie jest jej pozbawiona, ale ile trudu kosztuje uzyskanie jej! Wiem coś o tym i ja, choć, Bogu dzięki, oszczędzone mi zostały rękoczyny.

Przed chwilą znowu rozmowa z koleżanką ze studium bibliotekarskiego. Odnalazłyśmy się po latach na Facebooku i czasami do siebie pisujemy. Tańczyłam kilkanaście lat temu na jej góralskim weselu, cieszyłam się jej szczęściem. Dziś mąż pije i niejednokrotnie bronili ją przed nim synowie, sami jeszcze niedorośli, ale duzi i silni.

Tak, wiem, trzeba zwracać uwagę na sygnały ostrzegawcze, nie pozwolić się źle traktować, ale jak ciężko wyrwać się z małżeńskiej pułapki, jak trudno pokonać lęk, że sobie nie poradzę. Jak bardzo kobieta bywa czasami uzależniona od swojego oprawcy - nie tylko psychicznie, ale jakże często ekonomicznie.

Nie śmiem radzić koleżance, żeby dała sobie spokoj z pijaczyną i sama wychowala swoje dzieci. Nie wiem, co powiedzieć siotrze, która za granicą nie ma obywatelskich praw (nie wzięli ślubu niestety) ani też od pewnego czasu pracy.

Jednocześnie zdaję sobie sprawę, jaką jestem szczęściarą. Stać mnie na wynajęcie mieszkania, zarabiam nie kokosy, ale też nie najnędzniejszą krajową. Mam ciszę, spokój i żadnego zatruwającego życie faceta pod wspólnym dachem. Jestem panią siebie.

sobota, 27 lutego 2016

Jak baba męża szukała

Troski i zmienne nastroje nie wyprały mnie z poczucia humoru. Wczoraj koleżanka, po wysłuchaniu pewnej mojej historyjki, stwierdziła, że mają ze mną w pracy niezły kabaret.





Bo zmiany nastrojów to tylko jedna moja twarz. Druga chętna jest do żartów, także z samej siebie.
Przedwczoraj koleżanka z pracy opowiadała, jak jej znajoma, rozwódka szukała męża. Z pierwszym rozstała się, ponieważ był dla niej bardzo niedobry, znęcał się psychicznie, pił. Drugi miał być więc porządny - nie pijak, nie lovelas, nie poszukiwacz przygód. Miał być też gotowy na zawarcie małżeństwa. Nic dziwnego, że poszukiwania były trudne.
Kobieta ta próbowała szukać szczęścia przez internet, zdarzyło jej się spotkać kogoś w sanatorium - niestety, żaden pan nie spełniał jej oczekiwań.Wreszcie poddała się, odpuściła - i wtedy właśnie los ją zaskoczył. Swojego drugiego męża poznała w zupełnie niespodziewanym miejscu i czasie: w kolejce do lekarza.
Lusinej (zmieniam imiona) opowieści wysłuchałyśmy z sympatią i aprobatą, wymieniłyśmy uwagi, jakie to życie bywa przewrotne i jak to nie ma sensu szukać szczęścia na siłę - i nagle zapiałam z uciechy:
- Dziewczyny! A ja dzisiaj do psychiatry się wybieram (koleżanki z grubsza znają moją sprawę)! Ciekawa jestem, kogo poznam w kolejce!
Na drugi dzień koleżanki nakazały mi się bacznie przyglądać oczekującym pod gabinetem swojej kolei, a i o panu psychiatrze nie zapomnieć.
Patrzyłam przeto uważnie.
Pan po pięćdziesiątce: sumiaste wąsy, zmęczone oblicze, ubrany nieciekawie - odpada ;
pan przybyły z kimś do towarzystwa, chyba z matką: wszędzie go pełno, nie usiedzi, z wyglądu zupełnie zwyczajny, nie najgorszy, ale jak tu z takim pogadać, skoro ciągle lata;
pan przybyły jako ostatni: jakiś taki skromny - noga na nogę, siedzi prawie w kącie, na kolanie położył czapkę. Mimo skromności robi sympatyczne wrażenie, bo nie wygląda na zalęknionego. Wiek słuszny, ale jeszcze nie dziadek. Brunet dość mocno już posiwiały. W młodości był chyba całkiem-całkiem. Lubię brunetów... :D
Wreszcie pan psychiatra: koło piędziesiątki, może trochę mniej. Chyba zmęczony. Konkretny, ale sympatyczny. Życzliwy, choć bez słów. I bez obrączki na palcu...

Rezultat? Jakem była singlem, tak singlem do pracy powróciłam. Ale ile było przy tym śmiechu i zabawy!

P.S. Opinia od psychiatry: "Nie wymaga leczenia psychiatrcznego". Niemniej neurologa należy odwiedzać częściej niż do tej pory mi się zdarzało. (Dopisek z dn. 25III2016 r.)

piątek, 26 lutego 2016

Kufer dębowy

Chwytam się każdej, najmniejszej radości. Smakuję chwile jak kiedyś Chustka. A jednak nie zawsze skutkuje. Przychodzi chwila, gdy życie boli i męczy.

Od wczoraj nie mam siły na nic. Jestem niemożliwie ospała, zmęczona, zniechęcona. To rodzi niezadowolenie z siebie i wszystkiego innego. W domu pusto bez syna ; bez niego nawet na blogu nie bardzo mam o czym pisać. Szanuję miłość M. do ojca, z którym się rozstałam, bo nie dało się razem żyć, ale tęsknię - czasami tak bardzo, że mało nie oszaleję. Chciałabym mieć M. cały czas przy sobie, nawet za cenę zmęczenia i braku czasu dla siebie.

Stale podkreślam niezaprzeczalne zalety wolnego stanu. Z pewnością jest to stan lepszy niż toksyczna relacja, a jednak chciałabym czasem poczuć czyjeś wsparcie, usłyszeć ciepłe słowo, przytulić się do kogoś, gdy mi smutno.

W chwilach podobnych do obecnej czuję się jak adresat wiersza Tuwima i marzę, by ktoś mi tak jak on powiedział:

"Człowieku dźwigający,

Usiądź ze mną.

Pomilczymy, popatrzymy

W tę noc ciemną.


Zdejm ze siebie

Kufer dębowy

I odpocznij.

W ciemną noc wlepimy razem

Ludzkie oczy.


Mówić trudno. Nosza ciężka.

Chleb kamienny.

Mówić na nic. Dwa kamienie

W nocy ciemnej."

                                                                          /Julian Tuwim: "Ciemna noc"/


...Po raz pierwszy w swoim nie tak  już krótkim życiu byłam dziś u psychiatry. Potrzebuję przekonać wysoki sąd, że nie jestem chora psychicznie, jak to sugeruje ktoś niezwykle mi "życzliwy". Pewnie stąd moja marna dziś forma.

Oczywicie niemal z miejsca psychiatra orzekł, żem normalna i oboje zgodziliśmy się, że od czasu do czasu wszyscy bywamy "świrami". Jednak zostałam skierowana na badania pro forma.

...Po napisaniu ostatnich słów poczułam przypływ humoru. Nowe wrażenia, nowa przygoda. Moja skromna osoba u psychiatry - o, tego jeszcze nie grali! Ciekawe doprawdy, jak też wyglądają badania takowe.

środa, 24 lutego 2016

Na basenie

Nic właściwie specjalnego - ot, chwilka przy laptopie, zerknięcie, co nowego na blogu i chętka wystukania paru słów.

Wróciłam z synkiem z pływalni. Choć tory dla pływaków były dziś gęsto oblegane i nie popływałam za wiele, i tak czuję się odprężona i zadowolona. Cieszę się, że tak miło i pożytecznie spędziłam czas z własnym dzieckiem.

Pływalnia miejska oprócz miejsc do pływania udostępnia też inne atrakcje: tzw. dziką rzekę, której prąd porywa i niesie amatorów wodnej przygody, bicze wodne oraz jaccuzi - mały basen z "bąbelkami". Właśnie w jaccuzi przysiadł się do mnie mężczyzna mniej więcej w moim wieku. Coś tam do niego zagadnęłam,  a on do mnie... że my się znamy.

Kolega brata z jednej klasy podstawówki! Do tej samej szkoły chodziłam i ja, byłam o trzy klasy wyżej i dobrze L. pamiętam. Nie widziałam go chyba ze 20 lat, więc nic dziwnego, że nie poznałam.

Ależ wyrośliśmy i dziećmi obrośli! L. ma dwoje dzieci, przedstawił mi swojego czternastoletniego syna, a ja jemu moją  moją dziecioletnią (syn nie omieszkał poprawić, że już jedenastoletnią) pociechę.

Nie omieszkałam wykorzystać mojego znajomego i poprosić o podwiezienie do domu, gdyż było mu po drodze. Dzięki temu zaoszczędziłam na taksówce, choć przygotowana byłam na ten wydatek. Pod koniec lutego lepiej nie ryzykować spacerów po mieście tuż po kąpieli.

Powspominaliśmy po drodze starych znajomych, L. prosił o pozdrowienie mojego brata, a ja sobie znowu po tym spotkaniu uświadamiam, że mam całkiem fajne i wcale nie samotne życie. Zamiast widywać się ze snobką Zośką  zamierzam częściej bywać na basenie z moim synem. Moje dziecko bardzo, bardzo to lubi.

sobota, 20 lutego 2016

Jak baba z babą zerwała

Melodramatycznie zerwałam dziś z koleżanką - tą od wizerunku.

Już od dłuższego czasu narastała we mnie decyzja, żeby dać sobie spokój z kawkami, odwiedzinami i pogawędkami przez telefon. Wylazł z Zośki kawał snoba i nietolerancyjnej osoby.

Pomijam, że męża chyba Zośka nie znajdzie nigdy, bo niezwykle ciężko sprostać jej wymaganiom. Wprawdzie złapać męża to niekoniecznie jest szczyt szczęścia, a zbytnie obniżanie wymagań też dobre nie jest. Mam jednak dość innych przykładów na to, że Zosia gardzi "niższymi sferami" i z byle kim się nie zadaje.

Spór o kwestie wizerunkowe nie był pierwszym naszym sporem. Jakiś czas temu miałam okazję poznać kolegę, który jeździ na wózku inwalidzkim. Zostałam zaproszona do kina w dniu moich urodzin. Kolega miał cichą nadzieję na coś więcej między nami, ale postawiłam sprawę uczciwie, choć delikatnie. Wyjaśniłam, że nie o wózek chodzi, po prostu ani z urody, ani z osobowości nie jest w tzw. moim typie. Ale ponieważ jest miłym, ciepłym człowiekiem, nie mam nic przeciwko wybraniu się razem na kawę czy do kina. Kolega jednak nie miał jakoś ochoty na kontynuowanie znajomości na koleżeńskiej stopie. Trudno.

Co na tę moją znajomość Zosieńka? "Wiesz, może jestem wredna, ale ja bym nie mogła być z facetem na wózku albo jakimś chorym. Nie mam ochoty być pielęgniarką i niańką"

O, żeż ty...! Rozumiem, można obawiać się pewnych utrudnień w związku z niepełnosprawnym - sama coś o tym wiem - ale tak kategoryczna, pozbawiona empatii wypowiedź po prostu mnie zniesmaczyła.

Tym razem Zofija czepiła się mnie i to był gwóźdź do naszej koleżeńskiej trumny.

Otóż niedosłyszę. Czasami muszę poprosić o powtórzenie wypowiedzi albo nachylić się do rozmówcy. Zośka, skądinąd słusznie, zasugerowała mi starania o aparat słuchowy. "No, bo wiesz, to głupio wygląda,  jak się tak nachylasz do ludzi".Wściekłam się, oznajmiłam, że jeżeli psuję jej wizerunek, nie musi się ze mną zadawać. Wygarnęłam, że jest nietolerancyjna, nie umie się zatrzymać i pochylić nad drugim człowiekiem, a na koniec dodałam, że skoro stale jej coś we mne przeszkadza, to trzeba się poważnie zastanowić nad zaprzestaniem naszych spotkań. W  odpowiedzi koleżanka zaproponowała, abyśmy przynajmiej przez jakiś czas wstrzymały nasze kontakty. "Słusznie" - odparłam - "jestem za".

Cóż, czasem trzeba zamknąć za sobą jakieś drzwi i pożegnać niektóre osoby. Choć przyznam, że pierwszy raz w życiu doświadczam takiej sytuacji z inną kobietą i bardzo mi to przypomina przepychanki dzieciaków z podstawówki.

wtorek, 16 lutego 2016

Jak baba chandrę leczyła (pisane 15 II 2016 r.)

Okropny szary i mokry dzień. Wyć mi się chciało bez syna. Nieźle sobie już radzę z tymi rozłąkami, ale co za dużo, to niezdrowo. Uroniłam łzę w kącie i to niejedną.
Na przekór chandrze i pogodzie ruszyłam jednak po pracy na spacer po mieście. Wpadłam do szmateksu z zamiarem uzupełnienia swojej biżuterii, bo a to mi kolczyk wypadł z ucha na ulicy, a to coś się złamało i odczuwałam braki w swoich ozdobach.

Kupiłam drewniane korale i takież kolczyki. Odkryłam ostatnio, że bardzo mi do twarzy w rudym kolorze włosów, i na taki je farbuję, a rudzielcom drewniane ozdoby pasują. Zawsze je zresztą lubiłam.

Z mocnym postanowieniem, że to już koniec szaleństw, zahaczyłam w drodze powrotnej o jeszcze jeden przybytek ciuchowych uciech. W przybytku tym w każdy poniedziałek towar przeceniają o 50%... No, czy można było wobec tego zostawić taki szałowy płaszcz-ponczo innej klientce?! Za jedyne 10 złotych! Nie i jeszcze raz nie! Oczywiście nie brakuje mi w szafie wierzchnich okryć, ale urzekł mnie niebanalny krój płaszcza. Wszystkie panie w sklepie przyklasnęły, że po prostu muszę go mieć. No i mam. Za chwilę wrzucę go do pralki z paroma jeszcze innymi ubraniami i niech tylko nastaną cieplejsze dni. Koleżanki w pracy zzielenieją! ;)

A chandra poszła sobie gdzieś dalej. Dostała kopniaka, którego wieczorem poprawię jeszcze grzanym, nieprzyzwoicie tanim winem z przyprawami. Do tego jakiś film lub książka i żegnaj wstrętny dołku do następnego razu.

sobota, 13 lutego 2016

Z wierszy (nie) moich

Kiedy mówisz


Nie płacz w liście 

nie pisz że los ciebie kopnął 

nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia 

kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno 

odetchnij popatrz

spadają z obłoków

małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia

a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju 


i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz              

                                                       /Ks. Jan Twardowski/



Różne samotności


Przyszedłem ci podziękować
za samotności różne
za taką gdy nie ma nikogo
lub gdy się razem płacze
i taką że niby dobrze
ale zupełnie inaczej
za najbliższą kiedy nic nie wiadomo
i taką że wiem po cichu ale nie powiem nikomu
za taką kiedy się kocha i taką kiedy się wierzy
że szczęście się połamało bo mnie się nie należy
jest samotnością wiadomość
list dworzec pusty milczenie
pieniądz genialnie chory
minuty jak ciężkie kamienie
czas zawsze szczery bo każe iść dalej i prędzej
mogą być nawet nią włosy
których dotknęły ręce
są samotności różne
na ziemi w piekle w niebie
tak rozmaite że jedna
ta co prowadzi do Ciebie

                                 /ks. Jan Twardowski/

Sobotnie radości

Miałam najpierw zająć się prozą życia, uładzić mieszkanie, które nieco przez tydzień zapuściłam, nadrobić różne zaległości. Jednak najpierw obiad, po obiedzie zielona herbata, coby przytulniej było - i podkusił mnie blog.

Przeżywam teraz taką dobrą chwilę spokoju i zadowolenia. Miło spędziłam przedpołudnie z koleżanką, najpierw na Rynku, gdzie Miejski Dom Kultury urządzał walentykowy happening, a potem w pewnej uroczej kawiarni prowadzonej przez stowarzyszenie na rzecz osób niepełnosprawnych intelektualnie.

Kawiarenka jest szalenie przytulna, jak to się mówi, z klimatem. Ceny w niej są przystępne, a asortyment, choć niezbyt szeroki, naprawdę wart wydania paru groszy. To właśnie w tej kawiarence balowałam w Ostatki. Można w niej też podziwiać rękodzieła podopiecznych stowarzyszenia - naprawdę cuda! Kiedyś sobie coś u nich kupię, a dziś poprzestałam na kawie i ciastku.

Z happenigu przyniosłam różyczkę z bibuły i z tą różyczką spotkała mnie sąsiadka, gdy wracałam do domu -  pani, na oko, po sześćdziesiątce. Nawiązała nam się sympatyczna pogawędka na temat prac ręcznych. Okazało się, że sąsiadka też "się w to bawi". Pokazała mi kilka swoich artystycznych dokonań, którymi byłam zachwycona.

I kolejny raz potwierdzam, że życie singla może być satysfakcjonujące. Mam dla siebie sporo czasu i tylko ode mnie zależy, co z nim zrobię. Mam motywację, żeby bardziej otwierać się na ludzi, śmielej i częściej nawiązywać kontakty, szukać tego, co inspiruje, zaciekawia i cieszy. Dobrze powiedział ksiądz Twardowski, że gdy Pan Bóg zamyka drzwi, to otwiera okno.

A żeby nie było, że koloryzuję - przyznaję się do wczorajszego przepłakanego wieczoru. Ale to działo się wczoraj...

niedziela, 7 lutego 2016

Wizerunek

Czas jakoś mnie ostatnio goni i nie mam kiedy spokojnie usiąść przed laptopem. Tyle się dzieje, tyle umyka.

Często wychodzę z domu, spotykam się ze znajomymi, bywam na kulturalnych imprezach w mieście. Takie są uroki życia singla z odzysku. Takie są uroki życia matki, której syn ma dwa domy, a więc nie zawsze jest przy matce. Tęskni się, ale i czerpie z tego pewne korzyści, bo chyba lepsze to niż użalanie się w kącie nad swoim losem. Zresztą, gdy syn jest ze mną, wcale nie jestem mniej zajęta, a wręcz przeciwnie.

W miniony piątek byłam na imprezie organizowanej przez stowarzyszenie zajmujące się tradycyjną i ludową muzyką. Były to tzw. Ostatki. 

Impreza miała bardzo kameralny charakter, przybyło niewiele osób. Mnie nie udało się namówić nikogo ze znajomych, ale uznałam, że w domu zawsze zdążę się nasiedzieć i udałam się do uroczej knajpki w pojedynkę.

Trema zjadała mnie okrutnie, gdyż nie spotkałam nikogo z bliższych znajomych. Wahałam się, czy już wyjść, czy jeszcze poczekać - i opłaciło się, bo zauważyłam pewnego pana, który bywa często w naszej bibliotece. Miałam z kim pogawędzić i poczułam się znacznie pewniej. Potem nadarzyła się okazja do tańca w parach i w grupie.

Patrzyłam z zachwytem i zazdrością na niektórych tancerzy wywijających oberki i poleczki. Mnie uszkodzony zmysł równowagi nie pozwala cieszyć się tańcem tak, jakby chciała - a chęci mam ogromne. Boli mnie to i krępuje, bo przecież od kobiety oczekuje się gracji. Nauczyłam się jednak pewnego dystansu i otwartości - mówię partnerom wprost, jaki mam problem i proszę o "łagodne traktowanie". Tak więc w kącie nie siedziałam

...A dziś z rana polemika z koleżanką. Dzwoni Zosia (imię zmieniam) i oznajmia: widziałam cię na zdjęciach w lokalnej prasie. Nie wstydziłaś się z takimi starymi dziadkami tańczyć? Dobrze, że się z tobą nie wybrałam". Wyraziłam zdziwienie ; towarzystwo było w różnym wieku i bawiliśmy się wszyscy razem. "Wiesz, ja jestem osobą publiczną i dbam o swój wizerunek. Nie chciałabym, żeby mnie ktoś tak zobaczył".

Zosię lubię, jest dobrą kobietą, ale ta jej wypowiedź zniesmaczyła mnie.

Wizerunek? Kojarzy mi się to z czymś sztucznym, wykreowanym i nieautentycznym. Zalatuje wstrętnym snobizmem. Znacznie bardziej cenię opinię, na którą zapracowujemy sobie robiąc po prostu swoje, mimochodem.

Cenię ludzi, którzy nie boją się pobrudzić sobie rąk i nie wstydzą się publicznie pomóc wstać przewróconemu na schodach pijakowi. Nie jest mi bliskie trzęsienie się nad swoim - pożal się Boże - wizerunkiem. Guzik mnie obchodzi, co kto o mnie pomyśli, jeżeli postępuję zgodnie z własnymi wartościami, jestem, lub przynajmniej staram się być porządnym, uczciwym i nie najgorszym człowiekiem.

Aż mnie jęzor świerzbiał, żeby się z Zośką nieco pokłócić, ale dałam spokój. Jeszcze będzie okazja.

piątek, 15 stycznia 2016

Filozoficznie przy herbacie

Wzięłam wolne dzisiaj, bo zapowiedziano w bloku jakichś gości z administracji. Uznałam, że nie ma sensu iść do pracy na pół dnia.

I jak zwykle na urlopie, dobrze mi. Wchłaniam światło dnia, upajam się bielą śniegu za oknem. Wyciszam się przy herbacie.

Myślę o... miłości.

Bez miłości życie nie jest wiele warte, ale my przywykliśmy ją traktować jako coś niezwykłego, wzniosłego, mało dostępnego.

Chyba dopiero teraz rozumiem czyjeś słowa, że miłość po prostu jest. Że to niewyczerpane źródło, z którego wystarczy dla wszystkich. Że nie znajdzie jej u innych ktoś, kto jest pusty w środku.

Często pojmujemy miłość jednoznacznie, seksualnie: kobieta-mężczyzna [itd.:)]. A można przecież kochać życie, świat, zwierzęta, dzieci, wielu ludzi.

Tzw. związek nie zawsze ma wiele wspólnego z miłością. W związek często uciekamy przed sobą, przed pustką w nas.

Ilekroć sobie o tym przypomnę, zwrócę się do siebie - pustka znika i znika ból samotności, który bynajmniej nie jest mi obcy.

środa, 13 stycznia 2016

Futbolowo - synowe rozterki

Mój syn już w zeszłym roku szkolnym prosił mnie o wypisanie z treningów piłki nożnej. Uczęszczał na nie, gdyż zauważyłam, że lubi biegać za "okrągłym przedmiotem", chętnie chwali się przede mną swoimi futbolowymi umiejętnościami, i uznałam, że dziecku dobrze zrobi taka zorganizowana rozrywka. Nie jestem jednak zwolenniczką terroru dodatkowych zajęć, więc mam dylemat w związku z jego ponowioną prośbą o rezygnację z treningów.

Chciałabym nauczyć syna, że nie należy łatwo się poddawać i wycofywać się po pierwszych trudnościach. Skoro jednak sytuacja się powtarza...

Obiecałam małemu, że sprawę przemyślę i porozmawiam z trenerem. Tak też postąpiłam. Uradziliśmy z prowadzącym zajęcia, że zrobimy synowi miesięczną przerwę - oczywiście tego miesiąca nie będę musiała opłacać - co mnie "dziwnie" nie martwi - a potem się zobaczy.

Według trenera moje dziecko nie ma predyspozycji do gry w piłkę, ale zgodziliśmy się co do tego, że trochę ruchu zawsze się przyda. Nic jednak na siłę. W końcu swojej pasji i miejsca w życiu szuka błądząc niejeden dorosły, więc jak tu się dziwić dziecku.

Trochę o blogu i sobie.

Dlaczego taki tytuł nadałam blogowi, to chyba jasne - bo takie jest życie. Mieni się tysiącem kolorów i odcieni. Czasem bywa też szare albo i czarne, ale zawsze jest fascynujące. Lubię na to swoje bytowanie spojrzeć z dystansem, z boku - tę perspektywę daje mi blog, a dawniej - pamiętnik pisany w zeszycie (do dziś zresztą całkowicie nie zarzucony). Lubię utrwalać chwile i emocje, są dla mnie pamiątką, dają wgląd w siebie.

P.S. Tytuł jest fragmentem piosenki Anity Lipnickiej: "Zamigotał świat"

***

Wiecie, tak piszę sobie i piszę - i uświadamiam sobie, ile przyjemności daje mi to zajęcie, jak bardzo relaksuje i jaki głód tej czynności odczuwałam :)

Pierwsze koty za płoty czyli wstęp

Witam serdecznie.

Niełatwe bywają powroty. Po niemal dziesięciu latach blogowania musialam porzucić swoje stare miejsce. Zapiski  dostały się przed niepowołane oczy i wykorzystano je przeciwko mnie. Nie ukrywałam ich zresztą przed osobą, która poważnie mojego zaufania nadużyła. Był to człowiek w założeniu najbliższy, okazał się jednak największym wrogiem. Dziś już nie jesteśmy razem.

Aż chciałoby się powiedzieć: nowe życie - nowy blog. Niestety, blog założyć jest łatwiej niż zbudować i ustabilizowć codzienność. Ufam jednak, że jestem na dobrej drodze.

Powraca się niełatwo - powtarzam. Stary blog był oswojony, bardzo się do niego przywiązałam, był takim moim azylem i "półświatkiem", jak to zabawnie określiła blogowa koleżanka. Brakuje mi tego uczucia zadomowienia, tej przytulności, zdaję sobie jednak sprawę, że to kwestia czasu.

Będzie mi bardzo miło gościć starych i nowych Czytelników.