Zaczęłam upiększać mój blog, ale tracę przy tym spokój i cierpliwość. Na starym blogu szło mi to znacznie sprawniej.
Jednak dziś nie o tym.
Na wspomnianym starym blogu opisywałam kiedyś ukłucie zazdrości, że ktoś zwrócił uwagę na moją sympatyczną i ładną sąsiadkę, a ja byłam wtedy jeszcze na etapie niepogodzenia się z samotnością, wciąż się jeszcze do niej przyzwyczajałam. Nie żebym rozpaczała, zresztą szybko mi przeszło, ale pojawił się smutek pt. "Już zawsze będę sama", "Wszystko, co dobre, to nie dla mnie".
Rozsądek oczywiście podpowiadał co innego i to jego ostatecznie słucham.
Czas i tym razem potwierdził słuszność rozsądku.
Nie, w moim życiu nie ma nikogo nowego. Nie szukam, nie rozmyślam, coraz lepiej oswajam swoje życie rozwódki i coraz rzadziej nawiedzają mnie podobne smutki. To niestety, nie powiodło się sąsiadce.
Ten jej adorator był wciąż jeszcze uwikłany w sypiące się małżeństwo. Nas poznał, gdy walczył z lękiem przed rozwodem. Nie ukrywał tego. Już spotykając się z koleżanką zdobył się wreszcie na złożenie pozwu.
Rozprawa się toczy, żona wytacza ciężkie działa...
Kolega nie przebywa na stałe w naszym mieście, stawia się tylko na rozprawach. Po pierwszej spotkał się z moją koleżanką szybko, w przelocie - nie było czasu. Po drugiej, niedawnej nie raczył dać znaku życia. Przestał też dzwonić z obczyzny. Wiemy, że ma jakieś poważne kłopoty i sporo na głowie, ale to nie tłumaczy milczenia. Żadnych wyjaśnień, że jednak wolałby się nie kontaktować z P. (zmieniam inicjały imion). Nic.
Moja koleżanka do naiwnych nie należy, ale widzę, że jej przykro. Ten człowiek narobił jej pewnych nieśmiałych nadziei. Widziałam sama, że wyraźnie mieli się ku sobie. A teraz cisza...
Było czego zazdrościć...