piątek, 30 grudnia 2016

Furda chłopcy!

Furda chłopcy!
Mój najmilszy, jedyny i najukochańszy chłopiec na świecie skończył wczoraj 11 lat.
Kochany Syneczku, wszystkiego, co dobre i piękne! Rośnij na dobrego i pięknego człowieka!




środa, 21 grudnia 2016

Marta i chłopcy :). Cz. 2

Wkrótce po R. dostałam na Badoo wiadomość od B. Podobno "przyjaźnie patrzyło mi z oczu". Odpisałam, że na ogół mam przyjazny stosunek do świata. Potoczyła się pogawędka. B. był z mojego miasta, sporo ode mnie starszy. Zaproponował spotkanie, więc odparłam: "w piątek mam dyżur w pracy, wpadnij" (pracuję w instytucji publicznej).
Odwiedziny były niedługie, lecz sympatyczne. Pan niespecjalnie przypadł mi do gustu, ale rozmawiało się przyjemnie. Nie skreśliłam go. Przy drugim spotkaniu (zimny sok w upalny dzień w pobliskiej kawiarni) pojawiły się tematy dzieci, rodziny itd. B. trochę się pożalił na kłopoty z dorosłą córką. Przytomnie zapytałam: "A gdzie matka twoich dzieci?".
Mój "adorator" nawet się nie zająknął, odpowiadając, że mieszka z nim pod jednym dachem najzupełniej "legalna" żona. Zrobiłam się milcząca i B. sam wyczuł, że czas kończyć spotkanie. Na drugi dzień napisał: "z tego co widzę, to ja tylko na kawę". W sumie był grzeczny i uprzejmy, więc wyjaśniłam: "Sorry, nic Ci nie brakuje, ale 'mięty' raczej nie poczuję, a nawet gdybym poczuła, nie chcę wchodzić w nieuczciwe układy". "Jednak Cię lubię i jeśli pozwolisz, od czasu do czasu porozmawiam" - brzmiała odpowiedź. "Porozmawiać zawsze lubiłam. Proszę bardzo." - odparłam.
Potem jeszcze kilka razy do siebie pisaliśmy, ale jasno ustanowiłam swoje granice. W końcu znajomość umarła śmiercią naturalną, bez żalu i rozczarowań. B. sam mi napisał: "Szukaj kogoś na dłuższą znajomość. Ale kogoś, dla kogo będziesz ważna".
Więcej adoratorów nie pamiętam :) Poza jednym może.
Była to klasyczna randka w ciemno. Mniejsza o to, jak do niej doszło, lecz spotkaliśmy się na kawie w ponury deszczowy wieczór. Po kawie był spacer główną ulicą miasta, miła pogawędka i obopólna sympatia.
Sympatia jednak na pierwszym spotkaniu, w dodatku niepoprzedzonym wcześniejszą znajomością, stanowczo mi wystarczy. Innego zdania był mój randkowicz, który dążył do skrócenia dystansu: brał mnie za rękę, obejmował, nawet nachylił się do pocałunku. Stanowczo się odsunęłam, ten jednak przy każdej okazji próbował mnie trzymać za rękę. Postanowiłam przy następnej okazji porozmawiać o tym i wyjaśnić swoje oczekiwania.
Wyjaśniliśmy sobie przez SMS-y i po tym wyjaśnieniu do drugiego spotkania nie doszło. Przyznam, że było mi nieco przykro, poczułam się odrzucona i zdyskwalifikowana.
Ale cóż... Nie zamierzam godzić się na cokolwiek wbrew sobie, nawet jeśli jest to zupełnie niewinne chodzenie za rękę. Na wszystko przyjdzie czas i to pewnie prędzej niż się wydaje, ale "nie od razu, miły, nie od razu". I nie ma to nic wspólnego z kokieterią i jakąkolwiek pozą. Kiedy mówię "nie", myślę to samo.
Z prawdziwą przyjemnością powiem kiedyś komuś "tak", ale niech to będzie moje najprawdziwsze "tak". Z głębi serca, z własnej woli, a nie tylko po to, żeby książę zechciał się spotkać ze mną po raz drugi.
A na razie jestem sama i zamierzam dobrze się bawić. Będąc samą, a nie pomimo bycia samą.

Marta i chłopcy* :). Cz. I

Wychowałam się w poczuciu, że "porządna" dziewczyna nie gania za chłopakami, w głowie ma coś więcej niż upolowanie męża, że w ogóle nie honor się przyznać do takich słabości jak tęsknota za miłością, kimś drogim u boku. A tego przecież pragnie każdy z nas, nie ma co się wypierać.
Bardzo długo pozowałam na niezależną, tę pozę potęgowała niepewność siebie i lęk przed bliższymi relacjami. Nie czułam się atrakcyjna jako nastolatka i młoda kobieta. Bałam się chłopaków, przez długie lata świat randek i imprez dla mnie nie istniał. Uzbroiłam się w skorupę. Powoli jednak i z dużym wysiłkiem, zmieniłam swoją postawę, zaczęłam przełamywać swoje obawy, wychodzić do ludzi. Poznałam przyszłego męża...
Dziś znowu jestem sama. Nie szukam nowego związku, ale i nie zamierzam okopać się w niedostępnej twierdzy. Wychodzę do ludzi, pielęgnuję przyjaźnie, czasami kogoś poznaję, a i jakaś randka się przydarza. A to koleżanka z kimś mnie pozna, a to przez internet ktoś zagadnie i zaproponuje spotkanie się.
W ten sposób poznałam dwóch moich sąsiadów.
Jeden zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie: i przystojny, i kulturalny, i mający coś więcej do powiedzenia, jednak nie wykazał na dłuższą metę inicjatywy i zainteresowania. Zaakceptowałam to i dziś cieszę się koleżeństwem.
Drugi był poczciwy, ale prosty. Raziło mnie, że co chwila wtrącał w wypowiedź "k...a". Bez złości, na jednym oddechu, jako przerywnik i wypełniacz wypowiedzi. Uważam, że przynajmniej w rozmowie z nieznaną kobietą wypadałoby się powstrzymać i nie mam ochoty na bliższy kontakt.
W ciągu ostatnich dwóch lat był jeszcze R.
Z R. historia była ciekawa. Zaczęło się od tego, że koleżanka przedstawiła mi swojego kolegę, którego poznała przez internet. Tenże kolega nie szukał dziewczyny (już ją miał w odległym mieście). Był "nowy" w naszym miasteczku, brakowało mu towarzystwa, znajomych, a że jest obrotny, wziął sprawy w swoje ręce i poznał nas. Do dziś się spotykamy, stanowimy już dość zgraną paczkę. T. bywa u mnie na herbacie i nie dzieje się między nami nic poza koleżeństwem. Wierzę i mam wiele na to przykładów, że kobieta może się z mężczyzną przyjaźnić.
Po poznaniu T. stwierdziłam, że nie ma co demonizować internetowych znajomości. Wszystko jest, jak to się mówi, dla ludzi. Bywało mi smutno samej w domu, więc postanowiłam skorzystać z tej formy kontaktów. Wróciłam do pewnej dawno nie odwiedzanej strony (znacie Badoo?), gdzie kiedyś, jeszcze jako mężatka zaistniałam zupełnie przypadkiem, przekierowana przez Facebook. Dopisałam kilka słów o sobie, wstawiłam zdjęcie - a niech tam.
Wkrótce odezwali się zainteresowani. Większość nie była warta zachodu. Nie mieli nic do zaoferowania, jedyne, co ich we mnie interesowało, to czy szukam związku i czy jestem wolna. Ignorowałam takich bez żalu.
Aż pewnego dnia przeczytałam: "Skoro lubisz poezję, to proszę". Do wiadomości dołączony był ładny, niesztampowy wiersz. Podziękowałam, pochwaliłam utwór i tak zaczęły się nasze rozmowy. Sympatyczne, dowcipne, interesujące.
Byłam wtedy w bardzo trudnym momencie swojego życia. Ta znajomość postawiła mnie na nogi i wydobyła z przygnębienia. Z przyjemnością czekałam na pogawędki.
Miałam się na baczności. Wiadomo, że nie tylko w internecie czyhają oszuści i rozmaite łobuzy. Byłam tego świadoma, więc pomimo całej sympatii zachowałam dystans do tej znajomości. Nie śmialam jednak wybiegać przed orkiestrę, zadawać dociekliwszych pytań. Stwierdziłam: pożyjemy, zobaczymy. Jeśli nie skończy się na korespondencji, zawsze zdążę poruszyć sprawy zasadnicze.
Spotkaliśmy się wreszcie po wielu rozmowach i dość długim czasie. Pierwsze wrażenie było korzystne. Facet miły, kulturalny, umiejący się zachować. Może nie Apollo, ale po pierwsze nie wymagam tego, po drugie znałam go ze zdjęc i wiedziałam, kogo się spodziewać. Ucieszyłam się, gdy na pożegnanie zapytał, czy wybierzemy się kiedyś do kina. Nie było jednak czasu ani okazji dowiedzieć się o sobie czegoś więcej (byliśmy razem na koncercie).
Na drugim spotkaniu, które nastąpiło po dłuższym czasie, wylądowaliśmy na dancingu. R. ujął mnie swoim zachowaniem, bo taniec jest dla mnie sporym problemem. Zmieszana tłumaczyłam się z kłopotów z równowagą - skutkiem choroby. Ten nie dał mi się długo tłumaczyć, zaprosił do tańca, dostosowywał sie do moich możliwości. Moje usprawiedliwienia, że nie umiem tańczyć, przerwał: "Umiesz, umiesz". I tak przetańczyliśmy cały wieczór. Wspominam to bardzo ciepło.
Po zabawie zostałam odporowadzona do domu i wtedy nadarzyła się sposobność do ważnej rozmowy. I wtedy mój znajomy wyprostował się, trochę odsunął i oznajmił, że "nie będzie ściemniał", nie jest zainteresowany stałą, poważną znajomością. Na moje pytanie, czy sam wychowuje swoje dzieci, odparł, że ktoś mu pomaga. Kto? Żona.
Podziękowałam mu za miły wieczór, życzyłam dobrej nocy i wróciłam do domu.
Byłam sobie głeboko wdzięczna, że nie dałam się odurzyć miłymi słówkami, że dopuściłam wiele możliwych scenariuszy. Moje rozczarowanie bolało tylko trochę i niedługo.
Mimo wszystko była to dla mnie znacząca znajomość. Coś mi uświadomiła, dostarczyła miłych wspomnień. Przekonała mnie, że jak najbardziej mogę się podobać i interesować, dodała mi wiary w siebie. Swoją drogą, jestem mile zaskoczona, gdy słyszę komplementy na temat swojej urody. za młodu zupełnie w nią nie wierzyłam.

Oj, zebrało mi się na wspomnienia. Mam chętkę wyrzucić je z siebie, a że to rozdział długi, resztę opowiem w kolejnym.

*Był, zdaje się, film pod takim tytułem :)

sobota, 17 grudnia 2016

Tak sobie.

Wciąż się uczę czegoś nowego o funkcjonowaniu w pojedynkę.
Kiedyś Roma Ligocka doradzała, żeby samotna osoba zawsze miała w zamrażarce przygotowany rosół na tzw. wszelki wypadek. Jaka to słuszna rada, potwierdzam w takie dni jak dzisiaj, gdy nie najlepiej się czuję.
Nie jestem chora, to tylko taki gorszy dzień, ale nie chce mi się ani wyjść z domu na zakupy, ani stać przy garach. Mam ochotę dużo leżeć i odpoczywać. Przydałaby się awaryjna zupka czy jakieś pierogi, które tylko odgrzać. Muszę o tym pamiętać przy następnym gotowaniu i coś do tej zamrażarki odłożyć. A dziś nagotuję sobie kaszy gryczanej i popiję mlekiem. Prosto, lecz smacznie
Panowie wymieniający okno na początku mijającego tygodnia zdemontowali mi zaokienną suszarkę. Oświadczyli, że do nowego okna nie można jej przymocować. Szkoda. I na czym teraz powieszę sirkorkową słoninkę? A na wiosnę? Nie będzie pachnącego słońcem prania? Coś muszę wymyślić.
Chciałoby się w takie dni jak dziś, żeby ktoś przytulił, herbatę podał, powspółczuł trochę... Ech...
Z okazji moich wczorajszych czterdziestych urodzin możecie mi tego życzyć :)

niedziela, 11 grudnia 2016

O herbacie, zakupach i sikorkach

U kolegi z pracy podpatrzyłam herbatę z plastrami pomarańczy zamiast cytryny. Kolega w ogóle słynie u nas ze swojego kulinarnego kunsztu, jego śniadania to małe dzieła sztuki, bo nie dość, że jest smakoszem (nawet przez to smakoszostwo musiał się wziąć za odchudzanie, zresztą z pełnym sukcesem), to podaje swoje dania z prawdziwym artyzmem. Misternie pokrojone, "fikuśnie" poukładane na talerzu - tylko oczami jeść.
Popijam zatem tę moją pomarańczową herbatę. Dodałam jeszcze odrobinę utłuczonych w moździerzu goździków i ciut-ciut cukru, aby tylko złagodzić i wysubtelnić smak.
Jestem ogromnie zadowolona z wczorajszego dnia. Spędziłam go w najlepszej komitywie z moim synem. Zabrałam "młodego" na zakupy. Postanowiłam nie oglądać się na innych, a konkretnie na ojca dziecka. Mały potrzebował na zimę kaleson i porządnego szalika, brakowało mu też przyborów szkolnych, Zakupiłam zatem, pobrałam faktury i paragony, a małego zapewniłam, że jeśli znowu "posieje" szalik, wyrwę mu po jednym wszystkie włosy z łepetyny. Roztrzepany bowiem ten mój synek jak... mamusia.
Rękawiczkami - pięknymi, ortalionowymi, idealnymi na śnieżne potyczki z kolegami uszczęśliwiła nas sąsiadka. Wspomniałam o planowanych zakupach, a ta podeszła do szafy i wręczyła podarunek. Dorzuciła jeszcze czekoladę "od Mikołaja. Ucieszyłam się tak, jakby to dla mnie przeznaczony był prezent.
I jak tu nie wierzyć w ludzką życzliwość? Niedawno wdałam się na ten temat w dyskusję z koleżankami i te nie mogły sobie przypomnieć żadnych przykładów z własnego życia (okazało się potem, że nie szukały drobiazgów). Mnie spotyka jej wiele i często.
Zauważyłam niedawno, że w moje okno zaglądają sikorki. Zachwyciły Misia żółte brzuszki, a mnie przypomniały się atrakcje z własnego dzieciństwa. Słoninka dla małych biesiadników była nieodłącznym elementem zimy. Mogłam godzinami podglądać zwinnych łakomczuchów. Niech i syn doświadczy tej przyjemności. Słoninka zawiśnie na zaokiennej... suszarce do ubrań, której zimą i tak prawie nie używam.
Obiecuję sikorkowe fotki na blogu, jeśli tylko uda mi się naprawić uszkodzony telefon (dotykowy - co za diabelski wynalazek! obchodzić się z tym trzeba jak z jajkiem!).

sobota, 3 grudnia 2016

Miła sobota

Obijam się :) Południe zastaje mnie w szlafroku. Gdy jest ze mną syn, mobilizuję się znacznie bardziej, a samotność sprzyja rozprzężeniu. Bywa to jednak bardzo przyjemne. Tylko zżyma się czasem człowiek, że tyle mógł zdziałać do południa, a nie zdziałał.
Właśnie przed chwilą Misiek przywołał mnie do porządku. Wpadł z kolegą, nanieśli błota, narobili szumu. "Mama, o której idziemy na basen i kebsy? (kebaby - przyp. autora)". Obiecałam im to kilka dni temu, zatem należy słowa dotrzymać. Umówiliśmy się na szesnastą. Kolega też idzie z nami pod warunkiem, że weźmie pieniądze od swojej mamy. Dwa czy trzy razy zafundowałam mu ciastko, bo nie wypadało przecież, żeby Misiek jadł sam, ale na sponsorowanie cudzych dzieci mnie nie stać. Pora jest zimowa, więc trzeba będzie po pływaniu ogrzać się i wysuszyć w przybasenowym barze.
Na niedzielny obiad będę wieczorem gotować flaki wedługo przepisu Margarytki. Narobiła mi apetytu na swoim blogu i przypomniała, że całe wieki nie jadłam tego dania. Zrobię "full wypas", z wołowiną, którą z powodu ceny jadam rzadko.
Dzisiaj natomiast potrawa biednych ludzi, o "wdzięcznej" nazwie: psiocha. Wyszperałam przepis w internecie i zaciekawił mnie. Są to ziemniaki ugotowane i zaprażone z mąką, znane też jako "kluchy połom bite". Ubija się to wszystko razem za pomocą tłuczka i podaje z kubkiem mleka lub maślanki, z dodatkiem smażonej cebuli albo skwarków. Ja wybrałam wersję postną, z cebulką. Dziś będę je odsmażać na patelni, podobno wtedy są jeszcze smaczniejsze.
Wyłączam więc laptopa, wyskakuję ze szlafroka i pędzę na flakowe zakupy do Biedronki. Potem jakieś latanie ze ścierką po domu, a po południu prezentowanie swoich wdzięków na basenie ; podobno figurę mam niezłą :)
W mijającym tygodniu dzwoniła dawno niewidziana koleżanka z propozycją wypadu na jakąś kawę, więc może czeka mnie towarzyski wieczór.
Zapowiada się miła sobota.
Dobre sobie, już połowa za mną, ale niezaprzeczalnie równie przyjemna.

czwartek, 1 grudnia 2016

Radość matki

A jednak coś wygrałam.
Mój syn przez niemal miesiąc pobytu u mnie przekonał się, że u mamy jest dobrze. Że mama się troszczy i kocha. Nasza relacja kwitnie!
Misiek przychodzi do mnie bez proszenia i zachęcania, z własnej inicjatywy, chce u mnie odrabiać lekcje. Dzięki temu moja codzienność stała się łatwiejsza, mogę więcej czasu i uwagi poświęcić sprawom domowym, a nie jak wcześniej gnać do niego w odwiedziny, a dopiero potem brać się za własne gospodarstwo. Dziś przygotowywałam obiad, a synek przy kuchennym stole ćwiczył działania na ułamkach (przy okazji i ja powtórzyłam sobie sprowadzanie do wspólnego mianownika) i czytał na głos "Anię z Zielonego Wzgórza" - lekturę szkolną.
Misiek stał się dla mnie miły, uprzejmy i grzeczny, a mnie to tak cieszy, cieszy, cieszy!