Listopadowy smutek mnie dopada. Niestety, oficjalne przypieczętowanie rozstania z moim niegdysiejszym towarzyszem życia to nie koniec kłopotów. Czasami mam wrażenie, że nigdy się one nie skończą.
Jak chciałabym chwilami być myślącą tylko o sobie bezwzględną "zołzą". Nie myśleć, czy kogoś skrzywdzę, nie mieć wątpliwości, że postępuję słusznie, nie zawracać sobie głowy wyrzutami sumienia. Mam dzisiaj moment słabości i zmęczenia.
Dojrzewam do pewnych radykalnych kroków. Muszę chyba raz a porządnie położyć kres poczuciu czyjejś bezkarności, manipulacjom i lekceważeniu. Bycie twardą nie jest w moim stylu, ale inaczej przepadnę. Kurrrczę, jakie to trudne!
By za wiele nie smucić, pochwalę się swoim nowym zakupem: kijami do nordic walking!
Śmieszyło mnie kiedyś "latanie z patykami", ale poczytałam trochę o licznych dobrodziejstwach tego sportu. Spacerować wszak lubię, więc czemużby tych spacerów nie wzbogacić?
Już się wstępnie umówiłam na wspólne chodzenie z pewnym sympatycznym panem z sąsiedztwa - przystojnym, nawiasem mówiąc, jak wszyscy diabli. I wolnym, i w adekwatnym do mojego wieku ;)
Trochę to zabawne, że mimo sąsiedztwa poznaliśmy się przez internet. Pewnego dnia zostałam zagadnięta w miły i kulturalny sposób. Z przyjemnością odpowiedziałam, a po kilku takich rozmowach spotkaliśmy się na osiedlu. Kolega miał, zdaje się, nieco inne zamiary niż koleżeństwo, ale jakoś się znajomość rozmyła. On przestał proponować spotkania, ja po kilku razach (bo w końcu korona mi z głowy nie spadnie, gdy się czasem pierwsza odezwę), uznałąm, że nie wypada i nie mam ochoty się naprzykrzać. Widujemy się teraz rzadko, chodzimy innymi drogami, jednak dobrze jest mieć kogo wyciągnąć na kije ot tak, po kumpelsku.
Oprócz latania z kijami od kilku tygodni chodzę na... próby chóru miejskiego. Chodzę pełna tremy i wątpliwości. Przyznam się, że zamiast śpiewać, mruczę, bo trudno mi uwierzyć w swoje możliwości. Zachęciła mnie do tego koleżanka, twierdząc, że głos mam wcale nie najgorszy. A ponieważ bardzo lubię śpiewać (tylko odwagi brak) postanowiłam spróbować licząc się z ewentualną dyskwalifikacją. Wciąż jednak nie zostałam jeszcze przesłuchana przez profesora, który się chórem opiekuje. Jestem bardzo ciekawa, co z tego wyniknie.
Szukam ludzi, towarzystwa, nie chcę być samotna i nie chodzi wcale o nowego męża czy partnera. Za takowego też się nie obrażę, ale nie MUSZĘ go mieć. Staram się nie izolować, wychodzić do innych, nie gorzknieć w czterech ścianach.
Dawno temu, zanim poznałam byłego męża, czułam się dość osamotniona. Był to czas ślubów koleżanek, czas rozjeżdżania się znajomych po świecie. Trochę z tej samotności, co tu dużo mówić, wpakowałam się w małżeństwo-porażkę. Potem wiele lat absorbowało mnie życie rodzinne i nie miałam potrzeby częstych spotkań z koleżankami. Teraz ta potrzeba odżyła. Nauczyłam się otwierać na innych, odważnie wychodzić z inicjatywą i mam ze swoich przyjaźni coraz więcej satysfakcji.
Minionego tygodnia napisał do mnie kolega, że jest piękny śnieg i że podziwiał go na spacerze pod moim blokiem. Odpisałam, że trzeba było wstąpić do mnie na herbatę. R. przyjął zaproszenie z aprobatą i już dwa dni później wieczorem zadzwonił z pytaniem, czy może przyjść. "Jeśli się nie boisz totalnego bajzlu w moim domu, to zapraszam", odparłam. Zaprosiłam jeszcze sąsiadkę z parteru i przesympatycznie spędziliśmy kawał nocy. Sąsiadka napisała mi nazajutrz, że dzięki nam jej troski i zmartwienia uciekły za góry i lasy.
To takie proste sprawy, a długo byłam ich pozbawiona. Nieśmiała, niepewna siebie nawiązywałam niewiele kontaktów. Dziś jestem odważniejsza i wiem, że chcąc mieć przyjaciół, trzeba przyjaźń dawać.
Mimo wszystkich listopadowych smutków, problemów, moje życie jest lepsze niż dawniej.
A teraz kije w garść i wyruszamy z synkiem do cioci - mojej bratowej.
bardzo energetyzujący wpis, nagle i mnie zachciało spotkać się z moimi koleżankami, jakoś ostatnio zaniedbałyśmy nasze spotkania w babskim gronie :)
OdpowiedzUsuńJeszcze gdyby wróciła mi wena do spacerowania...świetny pomysł z zapisaniem się do chóru, gratuluję i życzę, by ten czas wspólnego śpiewania był radosny, niedługo będziemy kolędować, też lubię śpiewać, choć chóru niestety nie ma w mojej okolicy. Pozdrawiam najserdeczniej i nie znikaj już na tak długo :)
Postaram się, Eko :)
UsuńNigdy nie miałam odwagi śpiewać publicznie, ale jeśli tylko usłyszę od kogoś, kto się zna na rzeczy, że nie mam się czego wstydzić, pójdę za głosem serca i zostanę w chórze. Myślę, że wtedy przyjdzie i odwaga.
Nareszcie otworzyłaś się na ludzi i już nie chowasz się przed nimi.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Ci tego "kijkowania", też bym tak sobie pochodziła. Kiedyś chciałam kupić kijki w markecie, ale syn stwierdził, że zamówi mi w internecie i na tej obietnicy się skończyło. Chyba na wiosnę mu przypomnę.
Trzymaj się i nie daj sobie w kaszę dmuchać.
UsuńMarta
o 06:32
Aniu, fantastycznie się chodzi z kijkami - szybko i dziarsko. Aż chce się żyć po takim zastrzyku energii. Czuję wprawdzie lekką tremę, gdy paraduję publicznie z "patykami", ale to kwestia przyzwyczajenia. Zresztą chodzi tak teraz mnóstwo osób. Koniecznie przypomniej synowi o obietnicy.
Kije to fajna sprawa. Nie porzucaj ich. Śpiewania też i bloga! Powodzenia. Margret
OdpowiedzUsuńMargret, dziękuję Ci za pamięć. Wybacz, że do tej pory nie odpisałam na Twój e-mail. Miałam problemy z komputerem, a potem - aż wstyd się przyznać - wyleciało mi z głowy. Szkoda, że przestałaś pisać na swoim blogu.
Usuń